środa, 29 grudnia 2010

Jak oskubać pielgrzyma?

Nowe władze Częstochowy wpadły na prosty pomysł – zarobić na pielgrzymach. Pomysł może nie jest nowy, czy oryginalny, ale opiera się na prostym rachunku. Skoro do miasta rok w rok przybywa około 4 milionów pielgrzymów, to gdyby każdego obciążyć opłatą, powiedzmy 4 zł, to daje okrąglutką sumę 16 milionów złotych. Nawet po odliczeniu wszelkich kosztów takiego „podatku” wciąż wychodzi niezła sumka.

niedziela, 19 grudnia 2010

Gwałt po szwedzku

Gazeta Wyborcza powołując się na dziennik Guardian opisuje szczegóły „gwałtu”, czy też „molestowania seksualnego” o jakie jest oskarżany Julian Assange, twórca słynnego ostatnio serwisu WikiLeaks.


Otóż jak wynika z ustaleń Guardiana obie panie, które wniosły oskarżenie przeciw Assange podejmowały z nim stosunki seksualne ze swoją zgodą. Punktem spornym, w tej jakże delikatnej kwestii jest „miejsce styku”, czyli prezerwatywa. W przypadku pierwszej pani, która zresztą sama zaprosiła twórcę WikiLeaks do Szwecji i do swojego mieszkania zarzut polega na manipulowaniu przez Assange przy prezerwatywie, co skutkowało pęknięciem tejże.

Druga pani również dobrowolnie zaprosiła Assange do domu. Według Guardiana, Julian wykorzystując jej poranne zaspanie odbył z nią jeszcze jeden stosunek, tym razem nie zakładając prezerwatywy. Obie panie w związku z zaistniałymi okolicznościami obawiały się chorób wenerycznych. Jako, że Assange nie chciał się poddać badaniu (według gazety uznając to za szantaż) zgłosiły się na policję. A potem to już wszyscy wiedzą jak było.

Cała ta historia coraz bardziej zaczyna przypominać burleskę, czy komedię slapstikową, tyle że miejsce kremu w torcie zajęła inna substancja. Zarzuty obu pań i skala do jakiej one urosły trochę zaskakują. Sytuacja jest tak groteskowa, że aż ciężko uwierzyć, że tak miałaby wyglądać prowokacja służb specjalnych chcących uciszyć Assange. Oczywiście są to jedynie prasowe doniesienia i wiele jeszcze może się zmienić, ale nie musi. Pozostaje za to pytanie z reklamy: „Babciu i po co to wszystko?”

sobota, 4 grudnia 2010

Rzeczpospolita Babska?

W miniony piątek Sejm przegłosował projekt tzw. ustawy „parytetowej”. Zgodnie z tekstem tego aktu prawnego na listach wyborczych będzie musiało znaleźć się nie mniej niż 35 procent kobiet jak i mężczyzn.

Szczerze mówiąc nie jestem zaskoczony wynikiem sejmowego głosowania w sprawie parytetów. Żałuję jedynie, że głosy rozsądku posłów z PiS oraz kilku posłów z PO zostały zagłuszone przez demiurgów partyjnych szukających dodatkowych głosów w wyborach dla swoich partii u kobiet.

wtorek, 30 listopada 2010

Rocznica Samosierry

Szarża trwała około 10 minut (źródła mówią 7 do 12), w ataku brało udział 125 polskich szwoleżerów i grupa ochotników. Podczas najazdu zginęła prawie połowa atakujących, ale równocześnie narodziła się legenda, która trwa do dziś.

Cóż za magiczna siła tkwi w legendzie, że na wspomnienie tej szarży do dziś drży z dumy serce Polaka! Samosierrę wymienia się jednym tchem razem z Westerplatte czy Monte Cassino. My Polacy, kochamy się w takich legendach sławiących nadludzką wprost odwagę i brawurę polskiego żołnierza. Nie bez powodu np. Westerplatte nazywa się polskimi Termopilami.

sobota, 27 listopada 2010

Śmierć żyje i ma się dobrze

Piętnaście lat temu świat zamarł. Potem wziął głęboki oddech. A potem… A potem wrócił do swoich spraw. Masakra w Rwandzie skończyła się.


Nie, to nie prawda. Ona nie skończyła się nigdy. Wciąż trwa w miejscach, w ludziach, we wspomnieniach. W nienawiści do własnego ciała. W nienawiści do dziecka. Ciała które kiedyś było świątynią, a dziś jest nienawistną pamiątką przeszłości. Dziecka, które miast być radością dla rodzica jest ropiejącą raną w sercu. Ona trwa dopóki żyje choć jeden naoczny świadek.

czwartek, 25 listopada 2010

Parytety, czyli antydemkracja

Ważą się losy ustawy parytetowej. Jak donosi GW być może już w piątek zostanie poddana głosowaniu. Co ciekawe jedynie PiS zachował zdroworozsądkowe podejście i jest przeciwny ustawie. Niestety pozostałe partie deklarują poparcie.


Cóż nam wnosi ustawa? Ano tyle (ujmując rzecz w skrócie), że na listach wyborczych pojawi się wymóg pojawienia się 35% reprezentacji kobiet, inaczej lista nie zostanie zarejestrowana. Co zrobić, gdy w jakimś regionie nie ma tylu chętnych kobiet? Aby nie poddać się walkowerem trzeba będzie „sztukować” na siłę, tak aby ustawowy wymóg został spełniony. Abstrakcja, że na pewno się znajdą chętne? Ja nie jestem taki przekonany, sądząc choćby po ilości kandydatek do samorządu w Częstochowie.

niedziela, 7 listopada 2010

Kult wiecznie żywy

Wczoraj, na zakończenie pomarańczowej trasy zagrał w katowickim Spodku Kult. Od 11. lat próbuję pójść na koncert zespołu i jakoś mi się nie udawało, a to nie dojechali, a to mnie coś wypadało, to znów kompletnie nie było możliwości. Wreszcie bo prawie tuzinie lat udało się zgrać wszystkie sprawy zarezerwować czas na koncert. Tak więc zagrali, a ja to widziałem :)



Jako support zagrały przed Kultem dwa zespoły. Pierwszy był… hmmm, no właśnie, kto grał pierwszy? (Aktualizacja 2010.11.07 11:00 – Wedle komentarza z lasf.fm pierwszy suport to Janusz, grupa syna Kazika Staszewskiego). Tak czy owak grali coś w stylu rock-o-reagge, czy jak by to nie nazwać. Frontman skakał po scenie udając kangura, proste teksty, prosta muzyka, można słuchać, choć koncertowo trzeba jeszcze dotrzeć niejedno. Po nich grał Le Moor.  Grali lepiej, no może powiedzmy ciekawiej, szersza gama muzyki, tak pomiędzy rockiem, punkiem i czymś jeszcze. Rozkręcili nieźle ludzi, którzy zebrali się na płycie przed sceną. W końcu trochę przed dziewiętnastą pojawił się na scenie Kazik z z zespołem.

No i zagrali. Zaczęło się od „Niejeden”. A zaraz po nim przerwa. Ludzie na płycie napierają na barierki i zagrażają w ten sposób scenie. Kazik prosi o cofnięcie się. Prosić to można, ale chyba nikt nie wierzy w działanie takich próśb. Dobra, startują znowu. No i po kilku kawałkach znów przerwa. W końcu ogłoszono dłuższą przerwę, ochrona wniosła kilka dodatkowych barierek, poustawiała to wszystko i ruszamy dalej. Kazik co jakiś czas przestrzegał przed skakaniem grożąc karą 150 złotych plus miliony (tu podawał konkretną sumę, choć wątpię czy za każdym razem tę samą) VAT-u.

Dalej już nie było przerw. Kazik dawał z siebie wszystko, facet ma masę „pary”, a koncerty wyraźnie ładują mu baterie zamiast zużywać. W trakcie koncertu Kazik dwoił się i troił, chapeau bas. Biegał po scenie, zderzał się z jakimś fanem, który wskoczył na scenę, przewrócili się, ochrona zdziera faceta z Kazika, a ten nie zrażony niczym śpiewa dalej. Dopiero w przerwie między piosenkami ogląda prawy łokieć. Zespół koncertowo wypada świetnie, chętnie napisałbym perfekcyjnie, ale nie chcę być oskarżony o egzaltację :) Grają, Kazik śpiewa ludzie na płycie skaczą, ci w sektorach siedzących bujają się, klaszczą, muzyka i światło wirują, a nad wszystkim dominuje głos Kazika. Krótko mówiąc świetny koncert. Kazik dostrzega jakąś część obuwia która spadła na scenie, „to już taka świecka tradycja” – mówi.

Co grali? Dobre pytanie, na pewno był wspomniany „Niejeden”, były „Czarne słońca”, „Baranek”, „Amnezja”, „Bruklińska rada żydów”, „Dziewczyna bez zęba na przedzie”, „Kurwy wędrowniczki”, „Gdy nie ma dzieci”, „Passenger”, „dziewczyna się bała pogrzebów”, „Ręce do góry”, „Wódka”, „4 jeźdźcy”, „6 lat później”, „1932 – Berlin” (z cudownym przejściem od klasycznego wykonania piosenki do swingującego jak w knajpach lat trzydziestych ubiegłego wieku) i „Nie dorosłem do swych lat” w wykonaniu Dr Yry. Co jeszcze, ha, nie liczcie na to, nie pamiętam, było dużo więcej, z „Polską” i „Krwią Boga” w bisie. Wiem czego nie było, nie było mojego ukochanego „Balu kreślarzy”. (Aktualizacja 2010.11.07 16:20): Setlista)

Obok mnie siedzi dwóch mężczyzn, mają ze sobą kamerę ze sprzętem, takie małe, „kieszonkowe” studio nagrań. Młody chłopak trzyma w ręku kamerę, a na niej jak diable rogi sterczą dwa mikrofony. Między nogami ma saszetkę, w niej jakąś miniaturową konsolę w której coś poprawia czasami. Siedzi z kamienną twarzą i co na niego spojrzę to wpatruje się w ekranik kamery nie zaś na scenę. Dobrze się bawi? Miejmy nadzieję, ale chciałbym zobaczyć gdzieś ten filmik :)


Przede mną zaś sytuacja z gruntu odmienna. Siedzi dwóch potężnych facetów, ten obcięty na jeża pilnuje drugiego, łysego, facet wyraźnie ma sporo procentów we krwi, trzeba go „sterować”. Przez połowę piosenek siedzi pochylony do przodu, może śpi, duża rzecz biorąc pod uwagę ilość decybeli. Od czasu do czasu zrywa się jednak i wymachuje rękami w rytm muzyki, podskakuje, lubi Kult, nie ma dwóch zdań. Oczywiście „Wódka” wzbudza jego entuzjazm i podrywa go z krzesełka.

Po jakichś trzech godzinach grania koncert się kończy. Oczywiście jest bis, porządny, pięć, sześć piosenek, a na koniec zespół wraz z gośćmi robią na scenie „konwulsje”, dziękują jeszcze raz i znikają ostatecznie. Światło. Uff, ogłuchłem, ale niech mnie, jeśli się skarżę, bardzo mi się podobało.

środa, 3 listopada 2010

Krótki film o tresurze

„Nikita” Luca Bessona to niewątpliwie esencja kina sensacyjnego. Można temu filmowi zarzucić wiele, choćby brak realizmu, nieprawdopodobieństwa, ale nie można odmówić jednego, świetnie poprowadzonej fabuły. Film „gra” i już od pierwszego ujęcia czuć, że Besson włożył w niego pasję, tchnął duszę. Ten film to nie tylko sensacja, choć na to na pierwszy rzut oka tak wygląda. Obraz prawie od początku przeradza się w dramat walki człowieka z chaosem. Bo chaos jak mityczny potwór wyziera co chwilę, staje się feerią wybuchów, kanonadą broni, nieposkromioną przemocą nad którą nie sposób zapanować i kąsa bohaterów zadając ciężkie, najczęściej śmiertelne rany.

Film zgodnie z regułą Hitchcocka zaczyna się od trzęsienia ziemi. Co prawda trzęsienie jest małe bo zamyka się w czterech ścianach apteki, ale ma wszystkie znamiona pandemonium, ten miniaturowy wszechświat tętni śmiercią i zniszczeniem, przynosi zagładę prawie wszystkim którzy mieli pecha znaleźć się w złym miejscu i czasie.

Fabułę „Nikity” można podzielić na dwie odrębne części różniące się dramaturgią, ale i przesłaniem, które chce nam przekazać reżyser. Pierwsza część to okres „tresowania” dziewczyny przez bliżej nie określoną agencję rządową spersonifikowaną w postaci żelaznoszczękiego, tajemniczego Boba. W tym momencie chcę oddać Annie Parillaud należną cześć, świetnie zagrała rozdzieraną chaosem bohaterkę. Nikita to uzależniona od narkotyków dziewczyna, zaś przemoc to dla niej sposób rozwiązywania wszelkich problemów. Osaczona, zamknięta w klatce, rzuca się na wszystkich i wszystko, próbuje się buntować przeciw temu co ją spotyka i czego nie rozumie. W końcu daje się złamać systemowi, bo system złamie każdego, system ma nieograniczone siły i środki, zastępy treserów, gdzie każdy może zostać zastąpiony bez uszczerbku dla samego systemu, w końcu system może się pozbyć ofiary, gdy tresowany nie spełnia oczekiwań (symbolem tego jest numer kwatery na cmentarzu który Bob beznamiętnie powtarza Nikicie, na jej pytanie co będzie gdy ona się nie zgodzi współpracować). System to chaos ubrany w kostium porządku.

Momentem przesilenia jest dzień w którym Nikita pierwszy raz od chwili rozpoczęcia szkolenia może wyjść z murów swojego więzienia na zewnątrz. To wielki dzień, jej urodziny i Bob, opiekun, treser i po cichu zakochany w niej mężczyzna zabiera ją na urodzinową kolację. Dla Nikity to promyk szczęścia, ale już po chwili ręka systemu zaciska się na gardle, wyjście do restauracji to nie prezent, to pierwsze zadanie i zarazem egzamin, sprawdzian czy maszyna została odpowiednio wyszkolona. Bo Bob to też narzędzie systemu, narzędzie idealne bo cele systemu są dla niego nadrzędne w stosunku do jego własnych uczuć. Od tego momentu Nikita rozpoczyna nowe życie.

Druga część to narodziny człowieczeństwa Nikity. Bohaterka, mimo że w końcu złamana i zgadzająca się na współpracę na podanych warunkach nie traci mimo wszystko swojej osobowości, swojej siły witalnej, swojego „ja”, które choć stłamszone i ubrane uszyty na miarę nowego zajęcia garnitur, z czasem zaczyna się odradzać i decydować o przyszłości. Nikita rodzi się na nowo, ale choć dla mocodawców jest tylko narzędziem, inteligentną maszyną do zabijania, to obok, zaczyna żyć Nikita – człowiek, kobieta.

Warto też wspomnieć o pewnej postaci w filmie, postaci marginalnej, ale ważnej dla ostatniej fazy filmu, gdzie Nikita wyrywa się z objęć systemu. To Wiktor Czyściciel. Wiktor, genialnie zagrany przez Jeana Reno to karykatura (można by rzec szkic)  jego późniejszej postaci z innego filmu Bessona – analfabety o gołębim sercu i morderczym zawodzie – Leona. Reno pojawia się podczas nieudanej akcji, gdy ma pomóc w „czyszczeniu” czyli usuwaniu niewygodnych osób. Wątek zdobywania dokumentów z ambasady, akcja mająca być przeprowadzona jak chirurgiczne cięcie, a waląca się już od samego początku to majstersztyk. Besson ukazał tu bezsilność walki z chaosem. Kolejne wydarzenia stają się klockami walącego się domina. Tu pojawia się „czyściciel”, człowiek mający uporządkować sytuację, a który staje się kolejnym narzędziem chaosu. Wiktor to mistrz w swoim fachu, czyszczenie to jedyna rzecz którą potrafi, poza tym zachowuje się jak ktoś ograniczony umysłowo, ale gdy ma „czyścić” nie waha się przed niczym i nie ma dla niego przeszkód. Jest postacią groteskową, śmieszną i przerażającą równocześnie. Nawet w sytuacji bez szans widzi tylko jedno rozwiązanie – „to może ja wyjdę i wyczyszczę” – mówi na widok tuzina biegnących w jego stronę żołnierzy. Geniusz tkwi w szczegółach, postać Wiktora to właśnie taki szczegół który przesądza o wartości całości. Zderzenie w tej scenie postaci Wiktora z Nikitą, te trzy akcenty, to przesłanie, z chaosem nie można wygrać, ale głowę wyniesie ten, kto w skrajnej sytuacji zachowa swoje człowieczeństwo.

„Nikita” to nie tylko przemoc, brutalność, widowiskowe akcje, to wszystko w tym filmie jest, ale nie jest sprawą pierwszoplanową. Przemoc jest tłem, jest tkanką która zawiera w sobie jeszcze duszę. „Nikita” to film o walce z samotnością, to próba opanowania wszechogarniającego chaosu otaczającego bohaterkę. To w końcu film o miłości (jakby bardzo banalnie to nie brzmiało), film o potrzebie kochania, posiadania kogoś bliskiego, kogoś komu kamień może uronić łzę bezsilności w mankiet pogniecionej koszuli.  Bessonowi udało się związać to wszystko atrakcyjną formą, łączącą równocześnie kicz i geniusz, która da satysfakcję komuś kto potrzebuje choćby tylko prostej rozrywki, ale i zmusi na chwilę do zamyślenia, jeśli widz myśleć potrafi. Jeśli ktoś nie oglądał tego filmu to niewątpliwie powinien.

poniedziałek, 1 listopada 2010

„Delta Force”, czyli „Dobrze się bawisz, Rangerze?”

O Delcie

Delta Force to elitarna jednostka komandosów stworzona do działań antyterrorystycznych na całym świecie. Została utworzona przez pułkownika Charlesa Beckwitha w 1977 roku na wzór brytyjskiej SAS. W skład jednostki wchodzą żołnierze różnych formacji. Przydział do jednostki następuje po ostrej selekcji, a następnie specjalistycznym przeszkoleniu. Delta Force uchodzi za jedną z najlepiej wyszkolonych formacji sił specjalnych na świecie.


O Autorze
Eric Haney był wśród jednej z pierwszych grup komandosów, którzy pozytywnie przeszli selekcję do Delty i współtworzyli tą jednostkę (brał udział w tworzeniu taktyk stosowanych przez oddział).  Z tego też powodu uznaje się go za jednego z członków – założycieli Delty. Po szkoleniu Eric Haney stał się operatorem Delta Force (tak nazywani są członkowie oddziału). Określenie „członek – założyciel”  jest czasami krytykowane, gdyż część komentorów uważa, że jedynym założycielem oddziału był twórca jednostki i pierwszy dowódca – płk. Beckwith.

Przez niemal 10 lat autor brał udział w operacjach Delta Force, uwalniał zakładników, chronił VIP-y, brał udział w akcjach na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Łacińskiej. Po przejściu na wojskową emeryturę Haney pracował jako niezależny konsultant do spraw bezpieczeństwa, prowadził szkolenia dla sił wojskowych i policyjnych poza granicami USA, był negocjatorem podczas porwań. Po 11 września 2001 roku zaczął się pojawiać w mediach jako konsultant do spraw wojskowości i terroryzmu.

O książce
Trzeba przyznać autorowi, że książka jest napisana w prawdziwie wojskowym stylu. Haney konkretnie i rzeczowo prowadzi czytelnika przez lata swoich doświadczeń jako członka oddziału Delta. Język którego używa przy pisaniu jest precyzyjny jak chirurgiczne cięcie, nie pozostawia wątpliwości, ani niedomówień co do tego, co autor chciał przekazać czytelnikowi.

Niewątpliwym plusem książki jest to, że autor skupia się w książce tylko na tym czego sam doświadczył. Cały czas opowiada nam o tym co sam widział i przeżył. Ta relacja z pierwszej ręki to największa zaleta książki. Pełen podziwu jestem dla świetnej pamięci Haneya. Selekcja do Delty, jego przeżycia i wrażenia są oddane tak dokładnie, że wprost samemu można poczuć wysiłek jak włożył w to doświadczenie. Sądząc z emocji oraz z tego jaką część książki zajmuje opis testów jakie przeszedł autor, aby dostać się do oddziału, było to jedno z najważniejszych przeżyć w jego życiu. Również misje które uznał za ważne opisał szczegółowo i precyzyjnie. Dla kogoś kto chce poznać Deltę trochę bliżej książka jest świetnym źródłem informacji.

Autor nad pewnymi rzeczami potrafi się rozwodzić przez kilkanaście (a nawet kilkadziesiąt) stron, przykładem choćby wspominana już selekcja, której opis zajmuje lwią część książki. Inne kwestie traktuje tymczasem po macoszemu – na przykład swoją pierwszą misję w Bejrucie, gdzie ochraniał ambasadora USA. Dwa i pół miesiąca pracy streścił ledwie na kilku stronach, gdzie w telegraficznym skrócie oddał specyfikę tego zajęcia.

W swojej książce Haney nie szczędzi gorzkich słów „ważniakom znad Potomaku”, określając ich jako „niepewnych”. Krytykuje brak ich zdecydowania i wahanie przy podejmowaniu decyzji. Przytyki spotykają także „biurkowych”  oficerów, którzy sami nie „wąchając prochu” gotowi są wysyłać żołnierzy Delty na pewną śmierć. Ceni sobie za to zasady Delty, które mówią, że operatorzy dostają zadanie do wykonania, ale sami decydują o tym jak to zadanie zostanie wykonane.

W beczce miodu nie zabrakło niestety i łyżki dziegciu. Wydawca, trochę na własne życzenie, podkłada sobie nogę przy publikacji tej niewątpliwie wartej uwagi pozycji. Podczas korekty przepuszczono całą masę literówek. Nie polując na nie w jakiś specjalny sposób zauważyłem ich co najmniej dwie dziesiątki. Takie drobiazgi psują odbiór, odwracają uwagę od treści, rozpraszają. Szkoda że przez takie „szkolne” błędy książka ciut traci.

Informacje na temat autora pochodzą z Wikipedii.

poniedziałek, 25 października 2010

Dziękuję Panie Kaczyński

Ostatnimi czasy widzowie rodzimej sceny politycznej podzielili się (uogólniając) na dwa obozy – zwolenników i przeciwników Jarosława Kaczyńskiego. Osób obojętnych wobec tej postaci ani nie widać, ani nie słychać, więc można założyć, że jest takowych raczej niewielu. Pan Prezes idealnie wprost spolaryzował odbiór własnej osoby w społeczeństwie.


Zwolennicy p. Kaczyńskiego używają zwykle tych samych co on argumentów o patriotyzmie, służalczości władz wobec Rosji, PRL-owskich metodach działania obecnego rządu itp. Przeciwnicy zaś mówią o skłonność do waśni Prezesa, podważaniu podstaw demokracji, syndromie „oblężonej twierdzy” itd, itp…

Tymczasem „syndrom Jarosława Kaczyńskiego” to istny papierek lakmusowy opisujący jakość i mechanizmy działania współczesnej polityki. Doświadczenie przebiegało tak: w bardzo krótkim czasie Prezes PiS z wojowniczego przywódcy partii (przed Smoleńskiem) przedzierzgnął się w miłującego pokój proroka głoszącego zakończenie „wojny polsko – polskiej” (kampania prezydencka), by znów przeoblec się w wojownika niszczącego ogniem i mieczem swoich wrogów i czasem sojuszników (po przegranej kampanii).

Wszystkie te nagłe zwroty o 180 stopni pokazują nawet niedowiarkom, że dzisiejsza polityka nie ma na celu tego co mówi, że ma. Bo mówi wiele, o patriotyzmie, miłości ojczyzny, poświęceniu się rodakom, staraniach o ich dobro i tak dalej. Tymczasem robi co innego, liczy się aktorstwo nastawione na skutek przeliczany na ilość miejsc w parlamencie (które z kolei przekładają się na kolejne miejsca w rządzie i dalej w firmach itd.).

Współczesna polityka robi wszystko żeby nabrać widzów i wmówić im, że te wszystkie „szopki” są dla ich dobra, a nie własnego stołka. Współczesny polityk to „zwierzę”, które nie potrafi żyć poza „rykowiskiem” i dla utrzymania się tam zrobi wszystko, zaprzeczy sam sobie o ile będzie to zgodne z jego interesem (ewentualnie interesem jego partii, ale skoro partia na tym zyska to i on też, więc wychodzi na to samo).

Za ten właśnie klarowny i przejrzysty przykład czym jest dziś polityka i ile są warci politycy chcę podziękować. Dziękuję również za odwagę, większość naszych przedstawicieli lawiruje z większym lub mniejszym sprytem by tej prawdy o scenie politycznej nie pokazać, wreszcie znalazł się ktoś, kto z otwartą przyłbicą pokazał jak to działa.

I dlatego: dziękuję.

poniedziałek, 21 czerwca 2010

Bałkańskie podróże przez czas i miejsca...

Robert D. Kaplan poznawał Bałkany w gorących od wydarzeń latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku (przy czym książka powstała u schyłku lat osiemdziesiątych). Latach, gdy upadający komunizm stał się katalizatorem historycznych zmian w wielu państwach socjalistycznego bloku. Lata te odcisnęły również swoje płonące piętno na ziemi będącej stykiem (geograficznie jak i kulturowo) Azji i Europy, znanej jako Bałkany. Zafascynowany urokiem i historią tego regjonu Kaplan usiłował połączyć relacje z wydarzeń których był świadkiem z historią miejsc, które zobaczył. „Bałkańskie upiory. Podróż przez historię” to zbiór pasjonujących, ale i przerażających reportaży historycznych przedstawiających wpływ historii na współczesne losy państw i ludzi.


Kaplan, mimo że w Polsce mało znany, jest autorem doświadczonym, to dziennikarz i publicysta, autor kilkunastu książek, współpracownik takich czasopism jak „The New York Times”, czy „The Washington Post”. Był korespondentem wojennym podczas wojny irańsko-irackiej, a także podczas radzieckiej inwazji na Afganistan. Podczas swoich dziennikarskich podróży trafił między innymi do Grecji,  a Grecja to już Bałkany…

O tym, że Bałkany to tygiel narodowości, kultur, ras i religii wie każdy. Bałkany są regionem gdzie od zawsze mieszały się wpływy świata zachodniego z bajecznym i tajemniczym światem wschodu. Gdyby jednak spytać kogoś czym są Bałkany, obawiam się, że nie byłoby prostej odpowiedzi. To miejsce mało znane dla przeciętnego Polaka skupionego na własnej, nie prostej wszak rzeczywistości. Pewnie nikt nie potrafiłby wymienić krajów i regionów które ukrywają się pod terminem – Bałkany.Wspominano by pewnie byłą Jugosławię, Bośnię, Macedonię, ale kto by potrafił powiedzieć, że termin ten obejmuje choćby część Austrii, czy Turcji? Dlatego warto przeczytać tę książkę by poznać region Europy tak niedaleki, a zarazem tak odległy.

Dziennikarz zwiedzał Bałkany, oglądał ważne i nieważne dla historii miejsca, rozmawiał z ludźmi, poznawał ich historię. Z tych wszystkich opowieści namalował piórem zbiór felietonów historycznych próbując oddać czytelnikowi wszystkie swoje przeżycia i przemyślenia. Felietony na pozór chaotycznie rozrzucone wśród faktów, mitów, miejsc i legend, opowiadające zarówno o czasach dość już odległych jak i o historii najnowszej, w miarę lektury układają się w barwny, fascynujący, a zarazem przerażający świat pełen emocji, namiętności, okrucieństwa, wielkich czynów i ludzkich tragedii.
Wszytkie opowiedziane historie, mimo różnorodności i pozornej inności są całością i jako takie stanowią logiczny wywód o rzeczywistości tych miejsc i wydarzeń. Po lekturze wszystko to co widzieliśmy w telewizji i czytaliśmy w prasie podczas wojny w byłej Jugosławii nagle staje się zrozumiałe, wydarzenia układają się w całość, a niezrozumiałe dotąd wybuchy okrucieństwa zyskują wytłumaczenie. To zrozumienie to wielka zasługa książki Kaplana

Mimo zalet książki, autorowi nie udało się uniknąć wyrażania subiektywnych opinii. Często pozwala sobie na własne oceny opisywanych wydarzeń, dzieli się z czytelnikiem swoim punktem widzenia. Z jednej strony jest to ewidentne naruszenie zasady dziennikarskiego obiektywizmu, z drugiej jednak pozwala czytelnikowi bardziej emocjonalnie zapoznawać się z treścią książki. Dlatego warto nie traktować lektury jako stricte reportaży, lecz bardziej jako zapiski autora o zabarwieniu historyczno – podróżniczym.

Prywatyzacja szpitali, a sprawa polska

Podczas obecnie trwających wyborów prezydenckich jeden z kandydatów zarzucił drugiemu, że ony chciałby prywatyzować szpitale. Kwestia okazała się tak paląca, że „oskarżony” podał do sądu w trybie wyborczym oskarżającego. Prywatyzowanie szpitali okazuje się tak wielkim złem, że wstyd się do tego przyznać. Gorzej, ktoś kto zaproponowałby na poważnie takie rozwiązanie staje się niegodnym zaufania, wręcz mającym zamiar szkodzić Narodowi. Można więc z tych zachowań wywnioskować, że polskie szpitale są w kwitnącym stanie, zaś pacjent jest tam najwyższym dobrem. Tylko, że ja chyba w takim razie żyję w jakiejś gorszej Polsce…


Pozwolę sobie przytoczyć historię, której całkiem niedawno byłem świadkiem, ba, czynnym uczestnikiem. Opowieść, choć prawdziwa, niewątpliwie jest subiektywna, a zarazem jest przykładem jednostkowym i niewymiernym, jestem tego w pełni świadom. Dodatkowo ja, jako autor tego tekstu z góry zastrzegam, że jestem zwolennikiem prywatyzacji. Proponowałbym, aby każdy kto ma ochotę w komentarzach opowiedział swoje doświadczenia ze służbą zdrowia, wspaniale by było gdyby wychwalały skuteczność państwowych szpitali, a ganiły nieudolność prywatnych – bo moja opowieść jest całkiem odmienna…

A było to tak… Jakiś czas temu moja ciocia, kobieta doświadczona życiem, ale mimo to pełna życzliwości do świata, zaczęła odczuwać bardzo silny ból biodra. Ból był tak intensywny, że praktycznie nie pozwalał się poruszać, zaś dolegliwości nie ustępowały nawet podczas leżenia. Nie było innej rady i trzeba było jechać na ostry dyżur. W szpitalu przyjęto nas gościnnie jak zwykle, kilku palących papierosy sanitariuszy życzliwie przyglądało się jak ciągnę wspierającą się o kuli kobietę, gdyż nie dało się samochodem bezpośrednio podjechać pod sam szpital.
Po standardowym czasie oczekiwania w poczekalni ciocia została przyjęta na oddział chirurgii urazowej. Naiwnością byłoby wierzyć jednak, że sprawa jest załatwiona i wszystko będzie dobrze. Przez dwa tygodnie udało się wykonać w szpitalu trzy (tak, aż trzy) badania, wliczając w to rentgena na izbie przyjęć w pierwszym dniu pobytu. Po upływie tego czasu lekarze znaleźli przyczynę dolegliwości i orzekli, że trzeba chorą wypisać do domu, gdyż dalsze leczenie będzie prowadził lekarz rodzinny. Przy czym zaznaczono, że uraz jest operacyjny, czyli nie da się tego wyleczyć farmakologicznie, czy w inny nieinwazyjny sposób. Oczywiście szpital może pomóc, przecie po to jest, może zoperować ciocię… za półtora roku, gdyż tyle się oczekuje na operację. Czyli, (nie wątpię, że z czystym sumieniem) zaordynowali, aby pacjent spokojnie i godnie cierpiał z bólu przez półtora roku, znosił niewygody, był zdany na łaskę i niełaskę rodziny, gdyż sam wokół siebie nic zrobić nie może!

Cóż było robić. Okazało się, że w okolicy jest sprywatyzowany szpital, który taki zabieg może wykonać. Tydzień później ciocia została przyjęta do szpitala, w ciągu doby wykonano wszystkie niezbędne badania, a następnie przeprowadzono operację. Trzy dni po zabiegu ciocia mogła się samodzielnie, choć wciąż ostrożnie i powoli poruszać i została wypisana do domu. Całość zajęła dokładnie cztery dni. A koszty? Otóż szpital miał podpisaną umowę z NFZ i żadnych dodatkowych kosztów nie ponieśliśmy.

To właśnie z powodu takich historii jestem zwolennikiem prywatyzacji. Bo chcę być leczony skutecznie i szybko. Wszystkim zwolennikom obecnej sytuacji życzę dużo zdrowia, bo zdrowie jest najważniejsze.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Co na to RPO?

10 kwietnia spotkał Polskę cios, gdy w katastrofie prezydenckiego samolotu zginęło kilkudziesięciu naszych rodaków, w tym Prezydent oraz wielu parlamentarzystów. Jest to wielka tragedia, przede wszystkim osobista dla członków rodzin zmarłych, z których część, jak donosi prasa, została bez środków do życia.

Pan Premier pochylił się nad tym problemem i przyznał wszystkim rodzinom, które utraciły w tej katastrofie bliskich zapomogi, a także renty. To piękny gest ze strony Pana Premiera, ale… czy sprawiedliwy? W Polsce ludzie giną codziennie, rodziny tracą swoich bliskich, ale nie spotykają się  ze wsparciem Rządu. Tysiące ludzi żyje na granicy nędzy, a nawet poza nią, setki tysięcy Polaków musi liczyć każdą złotówkę, aby dociągnąć do przysłowiowego „pierwszego”. Czy oni mają szansę na podobną hojność ze strony władz Państwa?

Skoro Konstytucja RP zakłada równość wszystkich Polaków, to czy nie byłoby prawem analogii sprawiedliwie, aby wszystkie rodziny poszkodowane przez los jakąś tragedią dostawały od Państwa wsparcie finansowe? Czy następca Pana Kochanowskiego, który również zginął w katastrofie, ujmie się za tysiącami rodzin, które po stracie najbliższych są w krytycznej sytuacji, a nie są wspierane przez Państwo?

Dlaczego rodziny zmarłych tragicznie parlamentarzystów oraz osób, które zginęły wraz z nimi są traktowane lepiej niż rodzina przeciętnego Polaka? Dlaczego mimo konstytucyjnych zapisów w Polsce wciąż są równi i równiejsi, a podział ten jest oficjalnie wspierany przez władze kraju?

Podejrzewam, że nie uzyskamy racjonalnej (czyt. prostej i szczerej) odpowiedzi na te niewygodne pytania…

czwartek, 21 stycznia 2010

Korpus wrażliwych twardzieli

W 2008 roku HBO wyprodukowała mini-serial o inwazji na Irak w 2003 roku. Rzecz widziana jest oczami żołnierzy plutonu marines, zwanych z polska piechotą morską. Serial powstał na podstawie książki Evana Wrighta.

Jako, że tematyka wojny w filmie odrobinę mnie interesuje pozwoliłem sobie obejrzeć tą produkcję. Przyznaję, że po obejrzeniu wszystkich siedmiu odcinków zostałem trochę zaskoczony.  Obraz marines, bądź co bądź elitarnej jednostki, szczycącej się chlubną historią, złagodniał dziś bardzo. Ci, którzy pamiętają „Full Metal Jacket” Kubricka pewnie zrozumieją o czym piszę.


Kubrick w swoim filmie ukazał Korpus piechoty morskiej jako twardzieli, gdzie jednostka nie ma znaczenia liczy się dobro Korpusu i cele jakie ma osiągnąć. W filmie Kubricka produkowano po prostu maszyny do zabijania, ludzi którzy są dumni z tego że potrafią zabijać i robią to dobrze.

Tymczasem marines AD 2008 (data produkcji serialu) są grupą twardzieli, owszem, ale wrażliwych. Nie klną (pamiętacie teksty sierżanta z FMJ? – „Bóg kocha piechotę morską bo zabijamy wszystko co widzimy” – z tych cenzuralnych), pomagają rannym dzieciom („wzruszająca” scena, gdy prości żołnierze wstawiają się za odtransportowaniem do bazy ciężko rannego irackiego chłopca), czy pomagają uciekającym cywilom przenosić dobytek. Nawet wrzeszczący na wszystkich sierżant, mimo, że stara się być upierdliwy (w końcu jak świat światem sierżanci tacy są) w praktyce jest nieszkodliwy, nie zauważyłem, aby ukarał kogokolwiek przysłowiowym „czyszczeniem latryny szczoteczką do zębów”.

Owszem, są ludzie jak kapral Trombley, który martwi się, że inwazja trwa już kilka dni, a on nikogo nie zabił, czy biegający po Iraku z kałasznikowem „Kapitan Ameryka”, ale są to raczej osobne przypadki, niż typowy przykład żołnierza marines. Zresztą nawet Trombley, mimo, że ciekawy wojny (jako jedyny nie chowa się pod ostrzałem tylko lustruje okolicę) jest tu uosobieniem spokoju i rozwagi w porównaniu z (np.) „Kowbojem” z FMJ.

Co ciekawe, przeciętny żołnierz jest w serialu przedstawiany raczej jako człowiek rozsądny i wrażliwy, nieczuli są dowódcy wyższego stopnia, mający swoje ambicje, starający się zdobyć na wojnie awanse, przypodobać się przełożonym, nawet kosztem ostrzelania własnych pozycji, czy zbombardowania piachu na pustyni.

Sama wojna jest w serialu bardziej wycieczką niż walką o przetrwanie. Amerykanie dysponują przewagą ludzi oraz sprzętu, wśród wojsk Saddama panuje chaos, do tego stopnia, że marines bez wsparcia ciężkiego sprzętu zdobywają lotnisko bronione przez czołgi.  Żołnierze nie poruszają się już piechotą, ale szybko przemieszczają się Hammerami po irackich drogach. Sporadycznie biorą udział w jakiejś akcji, ale większość czasu spędzają w swoich autach przyglądając się jak turyści otaczającemu ich coraz większemu wojennemu chaosowi. Wrażenie wojskowej turystyki zwiększają dodatkowo sceny w których żołnierze robią sobie zdjęcia, czy kręcą filmy z tego co robią.

W całym filmie brak (moim zdaniem) charakterystycznych, „żywych” postaci z krwi i kości, które budowałyby klimat filmu. Owszem, jest wspomniany już „etatowy świr” wśród oficerów, czyli „Kapitan Ameryka”, jest „killer” kapral Trombley, jest „Iceman” sierżant Colbert, będący ostoją rozsądku i jeszcze kilka innych postaci, ale niestety brak w scenariuszu ciekawych pomysłów na budowę postaci. W filmie pojawia się polski akcent, w roli kaprala Hassera pojawia się Paweł Szajda znany u nas z „Tataraku” Wajdy.

Czy warto obejrzeć tą produkcję? Moim zdaniem tak. Możemy się przekonać jak dziś wygląda wojna oczami przeciętnego żołnierza. Jak wiele zmieniło się technologicznie i jak niewiele w ludzkiej psychice.