niedziela, 20 grudnia 2009

Już nie tak "Zły porucznik"

W 1992 roku Abel Ferrara wyreżyserował film pt. „Zły porucznik”, rzecz mroczną, zagłębiającą się w meandry ludzkiej duszy, bez prostych odpowiedzi, opowiadającą o upadku wartości. W filmie tytułową rolę „złego porucznika” zagrał Harvey Kietel. Zagrał brawurowo, odważnie, bardzo sugestywnie, po prostu świetnie. W 2009 roku Werner Herzog podjął wyzwanie i zmierzył się jeszcze raz z tym pomysłem. Nie sposób więc uniknąć porównywania obu produkcji.


Obaj porucznicy, stary i nowy, są rzeczywiście źli, narkotyzują się, uprawiają hazard, nie karmią łabędzi w parku. Ferrara nie tłumaczy czemu taki jest jego bohater, jest jaki jest, widać za to, że stacza się po równi pochyłej i nie ma już (pozornie) odwrotu.  Za to Herzog tłumaczy czemu „zły porucznik” jest zły, ma uszkodzony kręgosłup, który ciągle mu dolega. Dlatego ma napady złości, dlatego bierze narkotyki, dlatego pogrąża się coraz bardziej w problemach.

U Ferrary punktem zwrotnym jest gwałt na zakonnicy. Na przegniłym moralnie policjancie robi to szczególne wrażenie, nawet dla niego to profanacja świętości. Jeszcze większe wrażenie robi na nim zachowanie zakonnicy, która przebacza swoim krzywdzicielom, a nawet mimo, że wie kto ją zaatakował, nie chce ujawnić nazwisk. To tak bardzo wstrząsa psychiką gliny, że dokonuje się swego rodzaju przewartościowanie w jego życiu i nim dojdzie do tragicznego finału, dokona on jeszcze dobrego uczynku, być może pierwszego w swoim życiu.

U Herzoga z kolei gliniarz prowadzi śledztwo w sprawie brutalnego morderstwa kilkuosobowej rodziny. Staje się ono jego obsesją i dąży do wyjaśnienia sprawy wszelkimi możliwymi środkami.  Szantażuje, torturuje, oszukuje, wszystko aby osiągnąć cel. Nie czuć jakichś głębokich przeżyć moralnych, to jego pierwsza duża sprawa i za wszelką cenę chce ją rozwiązać.

W nowej wersji tego obrazu główną rolę odgrywa Nicolas Cage. Trzeba przyznać, że jest to jedna z lepszych jego ról. Patrząc na niego wprost czuje się promieniujący z jego kręgosłupa ból, rozumie się jego napady złości, tłumaczy się jego każde prawie zachowanie. Cage z zaciśniętymi z bólu zębami, przegięty męką w nienaturalnej pozie, zmierza uparcie do swojego celu. Nawet, gdy torturuje staruszkę w jego twarzy jest więcej bólu niż okrucieństwa. Tymczasem porucznik Keitla jest przesiąknięty złem do szpiku kości. Gdy się denerwuje jego twarz wprost emanuje złością, okrucieństwem. Przemierza swój świat w poszukiwaniu narkotyków i tanich emocji miażdżąc na swej drodze każdą przeszkodę.

Jak więc wypadają oba filmy we wzajemnej konkurencji? Według mnie pierwowzór jest lepszy. Film Ferrary jest mroczny, nie tłumaczy nikogo, ani niczego, nie wyjaśnia przyczyn, pokazuje skutki. U Herzoga jest to typowa amerykańska produkcja, dodajmy – niestety – bo film ma zadatki na dobre kino. Niestety, bo nie umie się wyrwać z ramek narzuconych przez Hollywood. Tak więc reżyser tłumaczy, czemu „zły porucznik” jest zły – jest chory, ma uszkodzony kręgosłup, a uszkodził go ratując życie więźnia. Po takim wstępie łatwiej już akceptować jego postępowanie, o wiele łatwiej niż bohatera z filmu Ferrary, gdzie policjant był zły – bo był zły.

„Bad Lieutenant: Port of Call New Orleans” nie ustrzegł się także jeszcze jednego – w mojej opinii – błędu. Happy ending. W tym filmie okazuje się, że zbrodnia popłaca. Glina torturuje, przegrywa pieniądze, narkotyzuje się, zabija i w finale dostaje awans, a współczesny odpowiednik Marii Magdaleny zostaje matką jego dziecka. Cel uświęca środki? Po seansie filmu Herzoga można by tak sądzić.

niedziela, 11 października 2009

Barrack "Zaliczka" Obama

Komitet Noblowski ku zaskoczeniu całego świata przyznał tegoroczną pokojową Nagrodę Nobla Prezydentowi USA Barrackowi Obamie. Za co? W uzasadnieniu Komitet pisze m.in.: „za umocnienie międzynarodowej dyplomacji”, „stworzenie nowego klimatu międzynarodowego”, itd. Czyli za co konkretnie?


Świat polityki zareagował na ten fakt pobłażliwie, przywódcy wielu krajów przesłali standardowe depesze gratulacyjne. Na forach internetowych użytkownicy sieci nie byli już tak życzliwi dla laureata. Pojawiły się uwagi, że to kpina (USA prowadzi obecnie kilka wojen), a nawet, że to dewaluacja Nagrody Nobla. „Nobel dla Obamy? Chyba za skończone studia” dobitnie mówi tytuł w Dzienniku. W sondzie przeprowadzonej przez portal WP.pl prawie 90 procent uczestników uznało, że Prezydent USA nie zasłużył na to wyróżnienie.

Wyróżnieniem chyba zaskoczony jest  również Barrack Obama. Niewątpliwie będzie ona dla niego w najbliższym czasie bardziej „kulą u nogi” niż zasłużoną nagrodą.  On sam ostrożnie stwierdził, że przyznana nagroda jest dla niego „zachętą do działania”. Czy będzie też motywacją do przyśpieszenia procesów pokojowych na Bliskim Wschodzie i zakończenia wojny w Afganistanie i Iraku?

Trzeba przyznać, że podczas wyboru laureata tegorocznej pokojowej Nagrody Nobla krążył duch Staszka Barei i zesłał im natchnienie. W genialnym serialu „Alternatywy 4″ członkowie zarządu spółdzielni wybierali nazwę dla nowej ulicy. Jako patron został zaproponowany porucznik Kazubek. Porucznik ów, jak wytłumaczyła szybko pani sekretarz „odznaczył się przy budowaniu zrębów i kładzeniu podwalin”.  Potem „pracował na Koszykowej” (ówczesne UB), a następnie „przeniesiono go na Rakowiecką” (więzienie).

poniedziałek, 28 września 2009

Free Polański

Przez media wielu krajów przetacza się właśnie dyskusja na temat aresztowania w Szwajcarii Romana Polańskiego. Jak już pewnie wszystkim wiadomo aresztowano go na podstawie listu gończego wystawionego przez Stany Zjednoczone ponad 30 lat temu. Polański poszukiwany jest za gwałt na 13-latce, obecnie ponad 40-letniej kobiecie.


Tyle wiadomo na pewno. Mniej lub bardziej pewne jest jednak, że nie był to gwałt w dosłownym rozumieniu tego słowa, czyli  zmuszanie fizyczne, czy psychiczne do stosunku seksualnego. Małolata w końcu nie trafiła do willi Jacka Nicholsona przypadkiem. W relacji oskarżonego oraz osób przebywających w tym czasie w willi Jacka dziewczynka tam trafiła sprowadzona przez matkę na – oficjalnie – sesję fotograficzną. Podobno (bo wciąż poruszamy się w mętnej wodzie domysłów, zeznań świadków publikowanych przez prasę, itd) stosunki seksualne, które odbyła Samatha z Polańskim nie były jej pierwszymi kontaktami fizycznymi.
Dodatkowo, nieprzyjemnego smaczku tej historii dodaje fakt, że w roli rajfurki wystąpiła matka dziewczyny, pragnąca zapewnić jej start do kariery. Bo o ile jeszcze można wierzyć w naiwność dziecka, to matka musiała być wszystkiego w pełni świadoma. Sprawa nie jest więc ani prosta, ani jednoznaczna, ciężko tu stwierdzić kto jest czarnym, a kto białym charakterem.

Oczywiście sytuacja w której dziecko (bo 13-latka ewidentnie jest dzieckiem, choćby nie wiadomo jak była rozwinięta fizycznie) zostaje samo na noc w towarzystwie obcych, dorosłych mężczyzn w dość dwuznacznej sytuacji, w ogóle nie powinna się wydarzyć. Po prostu nie wyobrażam sobie bym zgodził się na taką sytuację jako rodzic. Sam Polański – czego nie ukrywał – wiedział o tym w jakim wieku jest dziewczyna i mimo wszystko odbył z nią stosunek płciowy. Takiej sytuacji również – jako mężczyzna sobie nie wyobrażam. Polański nie powinien swoich chuci zaspokajać w taki sposób.

Potrafię za to zrozumieć czemu Polański uciekł ze Stanów, w sytuacji nagonki medialnej, przy sędzim prowadzącym show zamiast rozprawy, po prostu nie wytrzymał nerwowo i uciekł. Oczywiście gdyby reżyser był odrobinę rozsądniejszy to nie musiałby przez trzy dekady uciekać przez karą. Gdyby w ogóle pomyślał to nie poszedłby do łóżka z dzieckiem, choćby dziewczyna go zachęcała. Gdyby już po ugodzie w sądzie zaczął myśleć to nie przerywałby wyznaczonego mu wyroku 90 dni więzienia i nie dałby się sfotografować w trakcie zabawy w towarzystwie młodych kobiet. Gdyby… pewnie tych „gdyby” można wymienić jeszcze sporo, a spełnienie choć jednego z nich dałoby Polańskiemu spokój.

Jakie więc konsekwencje poniósł Polański? Trzydzieści lat unikania amerykańskiego prawa na pewno pozostawia ślad na psychice. Mimo sławy, popularności i pieniędzy pewnie gdzieś w podświadomości wciąż czuje się on uciekinierem, banitą. W końcu od tego czasu nie udało mu się zrobić filmu na miarę „Chinatown”, czy „Dziecka Rosemary”, nigdy już nie osiągnął takiego poziomu reżyserskiego geniuszu. Nie, nie zapominam o Oskarze za „Pianistę”, to oczywiście dobry film, ale nie genialny, sprawne rzemiosło prowadzone mistrzowską ręką, ale nie ma w nim tego ziarnka geniuszu.

Podsumowując mój wywód, uważam że sprawę Polańskiego należy zakończyć definitywnie. I to – moim zdaniem – z korzyścią dla niego. W mojej opinii ukarał się sam za nie panowanie nad swoimi chuciami wobec nastoletniej lolitki. Ukarał się losem banity, obciął sobie skrzydła jako twórca, z mistrza sam zrobił z siebie wyśmienitego, ale jednak rzemieślnika. Dlatego powtarzam za wieloma: Free Polanski

Prasa publikuje ówczesne zeznania oskarżonego i ofiary:
Wersja Samanthy
Wersja Polańskiego

piątek, 28 sierpnia 2009

Czy Jack Nicholson może być gejem?

Jedna z prywatnych polskich telewizji przypomniała właśnie film pod tytułem „Lepiej być nie może”. Film jak na amerykańskie komiksowe kino jest w miarę interesującą pozycją. Mamy więc plejadę dobrych (a nawet świetnych – tradycyjnie przedni Nicholson) aktorów, którzy malują nam bardzo sprawnie życie w wielkomiejskiej współczesnej dżungli.


Jest więc popularny pisarz w wieku emerytalnym, cierpiący na nerwicę natręctw, jest kelnerka (o urodzie przeciętnej, ale ujmująco naturalnej) borykająca się z ciężką chorobą syna, artysta – homoseksualista i jego przyjaciel – Murzyn (czy, jeśli kto woli Afroamerykanin). Ludzie ci, zderzeni przez los oddziaływają na siebie, co w zakończeniu filmu kończy się gremialnym happy endem dla każdego. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że film zabija polityczna poprawność.

Co by było gdyby stetryczały, złośliwy, zadufany w sobie pisarz grany przez Jacka Nicholsona był homo- (Jack zagra nawet książkę kucharską!), a nie hetero- seksualny?  Gej pojawia się, a jakże, ale w osobie wrażliwego malarza, ofiary brutalnego napadu. Czy nie może być odwrotnie? I czy samotna kelnerka (kobieta, a więc istota w powszechnym mniemaniu bezbronna) z chorym synkiem nie może być (na przykład) przystojnym, muskularnym młodzieńcem? Lub kimkolwiek innym. A czarnoskóry twardziel – przyjaciel o gołębim sercu nie może być jak reszta bohaterów, po prostu biały (w filmie prawie nie ma czarnoskórych, a wśród ról drugoplanowych jest tylko on)? Czy to jest aż tak nieprawdopodobne, że autorzy zdecydowali się na taką, a nie inną mieszankę płci, kolorów i charakterów?

Polityczna poprawność jest zabójstwem dla sztuki. Nawet tej lekkiej jak kino dla masowej widowni. Poprawne politycznie stereotypy tak bardzo wbiły się do świadomości amerykańskiego (naszego zresztą już też) społeczeństwa, że nikt nie bulwersuje się heteroseksualnym chamem. Powiem więcej, publiczność jest tak „wytresowana”, że przyklaskują przykrościom, które go spotykają. Gdyby taki sam był gej, większość obowiązkowo byłaby oburzona. Choć pewnie nie wszyscy tak w głębi duszy myślą.

Mierzi mnie to bardzo, psuje odbiór filmu. Czy musimy podlegać schematom, konwenansom? Czy to jaki ktoś ma kolor skóry, bądź jakie ma upodobania łóżkowe musi mieć wciąż znaczenie? Tak bardzo walczymy z rasizmem, że to co ma być normalne wynaturzamy jeszcze bardziej niż kiedyś, tylko w przeciwnym kierunku. Film który podlega z założenia schematom opierającym się na narzucaniu poprawnych politycznie stereotypów (a przecież wiązanie cech osobowościowych z rasą, bądź seksualnością jest chyba właśnie tym) nie ma szansy być kinem wielkim. Choć Nicholson jak zwykle jest świetny…

środa, 5 sierpnia 2009

"Spójrz w lusterko, spójrz dwa razy..."

„Spójrz w lusterko, spójrz dwa razy, motocykle są wszędzie” -  takie hasło często widzę przyklejone do karoserii różnych samochodów. Patrzę w lusterko, w oddali mały punkcik. Patrzę po chwili znów, punkcik zamienił się w motocyklistę „wiszącego mi na zderzaku”. Skoro ja jechałem szybciej niż dozwolona prędkość to jak szybko jechał on?


Stoję na światłach. Obok mnie na lewoskręcie motocyklista. Zapala się zielone światło. Motocykl jak z katapulty rusza z lewoskrętu na mój pas zajeżdżając mi drogę. Oczywiście ma przyśpieszenie kilkukrotnie większe od mojego, więc wystarczy zdjąć nogę z gazu na sekundę, aby uniknąć ewentualnej kolizji. Tylko czy wszytko jest w porządku?

Niedawno była na Jasnej Górze pielgrzymka motocyklistów. Jechałem akurat z Częstochowy do Katowic drogą A1. Dziesiątki jednośladów zmierzało w przeciwnym kierunku. Wyglądali jak roje os, jadąc w chaotycznym szyku całą szerokością drogi. Niektóre „roje” otaczały samochody, których bezradni kierowcy nie mogli wykonać żadnego manewru, gdyż ze wszystkich stron okrążali ich motocykliści.

W Google wpisuję hasło „wypadki z udziałem motocyklistów” (aktualność: 2009-08-05, godz. 10:00), pierwszy od góry link, aktualności w serwisie bielsko-biala.pl:
„(…) 35-letni mieszkaniec Rudzicy kierując motocyklem marki Yamaha przewrócił się i uderzył w Volkswagena Polo (…)”, „ (…) 22-letni kierowca motocykla marki Yamaha, wyjeżdżając z ulicy podporządkowanej zderzył się z samochodem marki Ford Galaxy (…)”, ” (…) 28-letni mieszkaniec tej miejscowości kierując motocyklem marki Honda utracił panowanie nad pojazdem, przewrócił się, doznając złamania obojczyka i wstrząśnienia mózgu (…)”, „(…) 24-letni mieszkaniec województwa małopolskiego kierując motocyklem marki Suzuki nie zachował należytej ostrożności i najechał na tył poprzedzającego go pojazdu (…)”, „(…) 16-letni mieszkaniec tej miejscowości kierując motorowerem marki Derbi na przejściu dla pieszych potrącił nietrzeźwego (…)” (źródło)
Przyznaję, że nie przepadam za motocyklami na drogach. Drażnią mnie uwagi typu tytułowe „spójrz w lusterko…”. Fałszywe zdają się tłumaczenia jakie znalazłem w jednym z serwisów pasjonatów dwóch kółek: Wykorzystywanie znakomitych osiągów oraz zwrotności motocykla w mieście spotyka się często z nieprzychylnym odbiorem kierujących samochodami, postrzegających przeciskający się miedzy samochodami motocykl za zagrożenie dla lakieru na ich maszynach.” (ścigacz.pl). Ja nie martwię się o lakier, bardziej o to,  że przez czyjąś bezmyślność i brawurę odbiorę mu życie.  Nie twierdzę, że kierowcy samochodów jeżdżą lepiej, przeciwnie, jeżdżą kiepsko i równie bezmyślnie. Tylko to nikogo nie upoważnia do brawury, ani nie usprawiedliwia z głupoty.

czwartek, 30 lipca 2009

Parytety, czy równo zanczy sprawiedliwie?

Prasa uprzejmie doniosła o tym, że Pan Prezydent spotkał się z przedstawicielkami Kongresu Kobiet i po wysłuchaniu ich racji zapowiedział, że jeśli pojawi się projekt ustawy o parytetach, to on ten dokument podpisze. O cóż chodzi Paniom?

Ano o to, żeby wprowadzić określoną proporcjonalnie reprezentację kobiet na listach wyborczych, najlepiej 50%. Z tego samego artykułu wynika, że pomysł ten popiera PO oraz lewica. W Sejmie podobno toczą się prace nad ustawą o parytetach. Tylko PSL jest przeciwne temu rozwiązaniu.


Po co to wszystko? Pewnie ma być sprawiedliwie. Tylko czy to słuszne? Czy jest w interesie kraju, aby kryterium kandydowania do Sejmu były nie kompetencje, tylko płeć? Śmiem wątpić. Owszem, gołym okiem widać, że dziś mężczyźni zdominowali politykę w Polsce, a kobiety w sejmowej ławie są bardziej wyjątkiem, niż normą. Dlaczego? Czy mężczyźni nie dopuszczają kobiet do „władzy”? A może panie w większości nie są zainteresowane „babraniem się” w rynsztoku jakim jest współczesna polityka? Czy przedstawicielki Kongresu Kobiet, rzeczywiście są głosem wszystkich (czy raczej większości) pań w naszej Ojczyźnie, czy tylko pewnego lobby, które w normalnych warunkach nie jest w stanie wprowadzić swoich przedstawicielek do parlamentu, więc oczekuje specjalnego traktowania.

W ostatnich wyborach parlamentarnych startowała Partia Kobiet. Szumna kampania, plakaty jak z reklamy środków pielęgnacji ciała, gdzie nikt nie ma niczego do ukrycia, wszystko to nie przyniosło oczekiwanego efektu. Na Partię nie głosowały nie tylko kobiety, ale i mężczyźni kuszeni wdziękami krągłych bioder i ud.
Czy nasz kraj dojrzeje kiedyś do myśli, że kluczem do rozwoju jest nie płeć, kolor skóry, wyznanie, czy wzrost, tylko kompetencje, umiejętności? Wolałbym, żeby zamiast zwiększenia ilości pań na listach zwiększyć liczbę zawodowców, specjalistów z kompetencjami. A jeśli to niemożliwe, to choć niech będzie więcej szczęściarzy, bo na szczęście zawsze jest popyt.

wtorek, 9 czerwca 2009

Europoseł z "Zatoki Piratów"

Według nieoficjalnych jeszcze wyników głosowania do Europarlamentu, szwedzka Partia Piratów, sprzymierzeniec serwisu „The Pirate Bay”, uzyskała w głosowaniu około 7 proc. wszystkich głosów, co daje jej jeden mandat. Jakie to może mieć konsekwencje?

Młodzi Szwedzi zaczęli gremialnie zapisywać się do Partii Piratów po wyroku jaki zapadł w kwietniu tego roku przeciw twórcom serwisu The Pirate Bay”. W ciągu kilku miesięcy partia zyskała kilkadziesiąt tysięcy członków. Siłą partii są ludzie młodzi, do 30. roku życia. To oni właśnie nie zgadzają się z obecnym restrykcyjnym prawodawstwem dotyczącym praw autorskich. Partia Piratów błyskawicznie postanowiła wykorzystać poparcie i wystartowała do właśnie zakończonych eurowyborów.

Od strony politycznej jeden głos w Europarlamencie liczącym 785 posłów znaczy niewiele. Jednak ten mandat ma ogromne znaczenie psychologiczne. Partia Piratów udowodniła, że potrafi działać sprawnie, zdecydowanie i równocześnie skutecznie. Sukces jest tym większy, że kilka lat temu, gdy partia powstawała nikt nie wróżył jej długiego żywota. Teraz, gdy PP weszła na polityczne salony trzeba będzie się z nią liczyć.

poniedziałek, 18 maja 2009

"Dlaczego rozstrzelali Stanisławów" - no właśnie, dlaczego?

Martin Pollack w swojej książce zabiera nas w podróż po Europie XX wieku, w chwile gdy historia decydowała o tym, jak potoczą się losy jej mieszkańców. Pryzmatem przez który patrzy autor jest  zwykły człowiek i to właśnie jego los interesuje go najbardziej.

Od razu zdradzam – nie dowiadujemy się dlaczego rozstrzelano tytułowych Stanisławów. Pytanie o ich śmierć, zdawałoby się bezsensowną, ma podobny sens jak pytanie o to, czy pierwsza była kura, czy jajo. Odpowiedź ma tu znaczenie drugorzędne, najważniejsze są poszukiwania. Taka jest właśnie cała książka, zachęca do zamyślenia się.

Pollack w swoich reportażach opowiada losy ludzi. Nie są to jednak historie ich życia, można by powiedzieć – odwrotnie, są to opowieści o tym jak historia wpływa na losy człowieka, który trafia w jej żarna. Pollack wynajduje w swoich podróżach przez czas i przestrzeń jakieś zdarzenie, malutki moment historii i obudowuje go losami ludzi którzy w nim uczestniczyli. Kilkoma zgrabnymi ruchami pióra ukazuje nam jaki wpływ opisywane zdarzenie wywiera na jego uczestników. Zarówno głównych bohaterów wydarzenia, jak i na jego świadków.

Wspomnienia uczestników wydarzeń, często nadgryzione zębem minionego czasu, odnalezione przypadkiem zdjęcia, stają się kamykami mozaiki, którą autor układa przed czytelnikiem. Mozaiki często niepełnej, niedokładnie ułożonej, ale przecież przez to właśnie ciekawszej, barwniejszej. Mozaiki niedokończonej, ale mimo to pełnej treści, prawdziwej, jak prawdziwe są ludzkie historie w niej zawarte. Być może brakuje w niej części elementów, ale nie w mniej kamyków zbędnych, bądź niepasujących.

Pollack swoje historie opowiada prostym, ale wciągającym językiem. Widać, że losy ludzi o których pisze nie są mu obojętne, przeżywa je wraz z nimi. Nie jest tylko bezdusznym obserwatorem wydarzeń, jest równocześnie ich emocjonalnym uczestnikiem. Dzięki niemu opowieści te ożywają na nowo, wyblakłe wspomnienia znów nabierają kolorów i treści. Dzięki wrażliwości i talentowi Pollack potrafił udowodnić, że historia nie jest suchą, zimną opowieścią o przeszłości, ale żywą nauką na przyszłość.

środa, 22 kwietnia 2009

Wolność słowa? Tylko prywatnie

Miss Kalifornii, podobno pewniak do korony Miss USA, straciła szansę na zdobycie tytułu… bo powiedziała szczerze to co myśli. Jak donosi serwis internetowy TVN24 , finalistka Carrie Prejean na pytanie co sądzi o małżeństwach gejów i lesbijek odpowiedziała: „Żyjemy w kraju, gdzie można wybrać między małżeństwem między mężczyzną a kobietą, a między osobami tej samej płci.  Osobiście wierzę, że małżeństwo to związek między mężczyzną a kobietą„. Okazuje się, że szczerość nie popłaca. Zgromadzona na widowni publiczność zareagowała „buczeniem” (określenie TVN24), również prowadzący konkurs wyrazili swoje niezadowolenie z jej wypowiedzi. Być może ta szczerość spowodowała, że korona Miss USA powędrowała w ręce Kristen Dalton.



Cóż z tego wynika? Moim zdaniem tyle, że polityczna poprawność wymknęła się już spod kontroli (przykład panny Prejean to tylko szczyt góry lodowej) i teraz trzyma rękę na ustach tak szumnie głoszonej oficjalnie (gwarantowanej konstytucją) wolności słowa. Czy, gdyby jakiś słynny gej powiedział, że małżeństwa heteroseksualne nie mają racji bytu opinia publiczna „buczałaby” równie głośno? Śmiem wątpić. Raczej przemilczałaby taką wypowiedź i przeszła nad nią do porządku. W końcu wszyscy ludzie są równi. Tylko, że niektórzy są równiejsi.

sobota, 18 kwietnia 2009

Zatoka Piratów w opałach

Twórcy serwisu „Pirate Bay” (Gottfrid Svartholm Warg, Peter Sunde, Fredrik Neij i Carl Lundstrom) umożliwiającego internautom swobodną wymianę plików, w tym materiałów chronionych prawem autorskim, zostali skazani na rok więzienia. Oprócz ograniczenia wolności sąd nakazał im wypłacenie 30 mln koron (czyli ponad 3,5 mln dolarów amerykańskich) firmom, których prawa zostały naruszone (źródło).


Podstawą wyroku skazującego był zarzut pomocy w naruszaniu praw autorskich. Skazani nie przyznają się do winy i twierdzą, że niezależnie od decyzji sądu, serwis wciąż będzie funkcjonował. Tymczasem organizacja Business Software Alliance (BSA) chroniąca interesy koncernów branży rozrywkowej wydała oświadczenie, w którym wyraziła swoje zadowolenie z treści sądowego wyroku. BSA liczy, że wyrok ten przełoży się na dalsze postępy w walcem z piractwem i będzie on ostrzeżeniem dla innych serwisów umożliwiających wymianę nielegalnych plików (źródło).

Opinie dotyczące swobodnej wymiany plików są podzielone. Powszechnie wiadomo, że codziennie miliony internautów wymieniają się plikami, których spory odsetek to treści chronione prawem. I choć koncerny medialne walczą z tym procederem to wśród samych artystów i twórców zdania są różne. Jak donosi serwis technonews.pl znany pisarz Paulo Coelho popiera taką działalność. W swojej wypowiedzi na którą powołuje się serwis stwierdził: „Uważam, że dzielenie się różnymi rzeczami leży w ludzkiej naturze – nie da się tego zablokować jakimiś przepisami. Od początku ludzkości czuliśmy potrzebę dzielenia się wszystkim – od żywności po sztukę. To część człowieczeństwa…”

Czy ten wyrok oznacza początek końca istnienia serwisu? Być może, ale raczej nie świadczy o końcu internetowego piractwa. Dowodem na to twierdzenie może być los serwisu Napster – niegdyś największego portalu umożliwiającego wymianę plików z muzyką metodą p2p. W wyniku procesów sądowych z wytwórniami fonograficznymi Napster ograniczył swoim użytkownikom wymianę plików muzycznych chronionych prawem. Obecnie w serwisie można ściągać muzykę za opłatą. Mimo upadku Napstera i przekształcenia go w internetowy sklep muzyczny, możliwość swobodnej wymiany plików nie umarła wraz z serwisem i obecnie jest jeszcze popularniejsza niż kilka lat temu. Następcy „Pirackiej Zatoki” już być może wyrastają…

Sami twórcy Pirate Bay nie spuszczają z tonu i jak donosi serwis internetowy RMF FM zapowiedzieli, że serwis będzie działał nadal: „Tak, jak we wszystkich dobrych filmach, bohaterowie przegrywają na początku, ale na końcu i tak czeka ich wielkie zwycięstwo. Tylko tego nauczył nas Hollywood„. Wyrok sądu nie kończy jeszcze procesu, gdyż obrońcy skazanych zapowiedzieli apelację.

wtorek, 14 kwietnia 2009

Superjedynki - "Kto się tam pokazuje tego ja nie szanuję"

Superjedynki są plebiscytem muzycznym organizowanym w Opolu od 2000 roku. Muzycy nagradzani są za osiągnięcia minionych dwunastu miesięcy. Czym się różni  wydanie AD 2009 od poprzednich? Po pierwsze, w tym roku wśród nominowanych pojawiło się kilka zespołów rockowych (przy dotychczasowej dominacji popu). Po wtóre, najpewniejsi kandydaci do nagrody ogłosili bojkot plebiscytu.

Jak doniosły media tuż przed Wielkanocą, Grabaż – lider zespołu Strachy Na Lachy zażądał usunięcia kandydatury zespołu ze wszystkich kategorii, do których był nominowany. W swoim oświadczeniu wyjaśnia: „Jako zespół nie chcemy swoją twórczością, nazwą i czymkolwiek innym – związanym z nami – w jakikolwiek sposób być kojarzeni z obecną ekipą dowodzącą państwową telewizją„. Strachy Na Lachy nominowane były za płytę „Zakazane piosenki” wydaną we wrześniu 2008 roku.

Tuż po bojkocie ogłoszonym przez Grabaża z plebiscytu wycofał się Kazik Staszewski. Znając jego niechęć do wszelkiego rodzaju konkursów, nagród i tym podobnych, decyzja ta nie może dziwić. W tekście oświadczenia opublikowanym na jego stronie www był mniej radykalny od Grabowskiego, krótko poprosił o wycofanie jego kandydatury z nominowanych kategorii.

Co na to fani? Tradycyjnie opinie są podzielone. Jedni chwalą muzyków za twardą postawę („kaczydella” w komentarzu pod informacją prasową pisze: „pomimo że nie lubię paczki Grabaża to brawa dla niego i dla Kazika również, bo w dzisiejszych czasach te nagrody nie są odzwierciedleniem dokonań muzycznych, chodzi o sukces medialny – w sam raz dla Dody czy Feela ;]„), inni z kolei wzruszają ramionami („Dziadziu Kaziku, a kogo dziś to obchodzi?” - pisze internauta „dwa pokolenia później”).

Czy bojkot plebiscytu coś zmieni? Śmiem wątpić. Superjedynki to potężna machina zarabiająca spore pieniądze i nie  poruszy ją jeden czy dwa „wyboje” na jej drodze. W kolejce do wyróżnień w tym roku wciąż czekają znani muzycy: Maleńczuk, Nosowska, Voo Voo, Habakuk, czy Maria Peszek. Na razie nie wygląda na to, by któryś z tych muzyków miał się przyłączyć do bojkotujących.  „Show must go on”.

niedziela, 5 kwietnia 2009

Koncentrat marzeń

W 1997 roku Henryk Dederko nakręcił dokument o firmie Amway pt. „Witajcie w życiu”. Od tego też roku, film nie był jeszcze oficjalnie rozpowszechniany, gdyż Amway zaskarżyła autorów produkcji o naruszenie dóbr osobistych korporacji. Do dziś toczą się w sądach różnych instancji procesy, które uniemożliwiają pokazanie filmu szerokiej publiczności. Dlatego właśnie produkcja ta stała się najbardziej znanym „półkownikiem” po przemianie ustrojowej w Polsce.


Na czym polega działalność Amway? Metodą na sukces  korporacji okazało się stworzenie sieci sprzedaży bezpośredniej. Po prostu werbuje się osoby, które werbują kolejnych ludzi, którzy werbują następnych i tak dalej. Równocześnie  wszyscy zwerbowani kupują firmowe produkty i materiały szkoleniowe, a także sprzedają je znajomym. Proste i skuteczne. Produkty są koncentratami o wysokiej wydajności, ale i równie wysokiej cenie.

O filmie mimo jego problemów (a może właśnie dlatego) wciąż się mówi. Obrósł legendą, mimo że mało kto go widział. W prasie pojawiały się spekulacje, że przyczyną blokady filmu jest nie wzmiankowane naruszenie dóbr firmy, ale działanie prewencyjne mające na celu uniemożliwienie poznania przez społeczeństwo metod rekrutacji i kierowania szeregowymi pracownikami korporacji. Uważa się, że proces pomiędzy twórcami, a korporacją to spór o granice wolności słowa i swobodę wypowiedzi.

Wychodząc ze znanego powiedzenia, że „jeśli czegoś nie ma w internecie to nie istnieje” – postanowiłem poszukać filmu. Szybko przekonałem się, że dokument ma „drugie życie” w globalnej sieci. Można go znaleźć wśród torrentów, udało mi się znaleźć film opublikowany na ftp. Nie czekając długo, rozpocząłem seans. Jakość filmu przypomniała mi „stare, dobre czasy”, gdy w „drugim obiegu” na zużytych kasetach VHS oglądało się w latach 80-tych największe zachodnie produkcje filmowe. Łza się w oku kręci. Do rzeczy jednak.

Czym zgrzeszył Dederko, że jego film trafił na kilkanaście lat do lamusa? Treścią dokumentu są przede wszystkim fragmenty firmowych meetingów, szkolenia nowych adeptów i wypowiedzi dystrybutorów Amwaya. Praktycznie brak jakiegoś zewnętrznego odautorskiego komentarza. Dederko w produkcji posługuje się montażem, aby przekazać swoje przesłanie.

Pierwsze co rzuca się w oczy podczas oglądania filmu, to ciągłe mamienie ludzi ich przyszłym bogactwem. Nikt tu nie ma wątpliwości, że pieniądze tylko czekają, aby je zarobić. Sukces materialny jest najważniejszym celem. „Pewien człowiek w Afryce znalazł 950 osób i stworzył sektę. Namówieni przez niego – wszyscy wypili truciznę. Jeżeli on znalazł 950 osób gotowych do popełnienia samobójstwa, to czy wy nie jesteście w stanie znaleźć trzech osób gotowych by zarobić wielkie pieniądze?” – taką mniej więcej historię opowiada jeden z prowadzących wykłady dla „amway’owców”.

Każdy członek korporacji musi mieć obowiązkowo marzenia. Nie takie zwykłe, ale wielkie. Im bardziej nierealne tym lepsze, z jednym jednak zastrzeżeniem – muszą być materialne, nic innego nie jest godne uwagi. Aby je spełnić trzeba oczywiście ciężko pracować. Amway „daje gwarancję”, że osiągnie się sukces, wystarczy tylko chcieć. Ba, korporacja ma dowody na poparcie swoich słów! Każdy pracownik korporacji musi kupować materiały szkoleniowe, w których ci, którzy już odnieśli sukces, opowiadają jak doszli do spełnienia swoich marzeń. Do tego każdy zmuszony jest do przeprowadzenia „autoindoktrynacji”: „Mam bogatą osobowość. Mam unikatową osobowość Amwaya. Jestem wspaniały, zdrowy i pozytywny. Będę pracować. Jestem entuzjastyczny. Inni ludzie będą chcieli być tacy jak ja. Ludzie będą mieli lepszy dzień, bo mnie dzisiaj spotkali. Jestem biznesmenem i mam rosnący biznes Amwaya. Kocham siebie i ludzi. Muszę wyglądać, jak święty, muszę być szczęśliwy. Proszę, aby moje marzenie nie umarło” – mówi jeden z bohaterów filmu z uśmiechem na stałe przyklejonym do twarzy.

„Witajcie w życiu” to film o mechanizmach korumpowania ludzkiej duszy. Ktoś, kto wejdzie do korporacji nie może w niej być „półgębkiem”, musi należeć do niej całym sobą, duszą i ciałem. Bezkrytycznie wierzyć we wszystko co mówią mu ludzie stojący wyżej w hierarchii. W zamian dostaje obietnicę „raju”, zagwarantowaną słowem tych, którym już się udało. „Raj” to oczywiście obietnica wielkiego bogactwa. Poddanie się praniu mózgu w zamian za spełnienie  marzeń, oczywiście tych materialnych, bo innych mieć nie warto.

Film Dederki jako dokument nie jest doskonały, po obejrzeniu całości, z czystym sumieniem można powiedzieć, że nie jest również obiektywny, ukazuje tylko jedną stronę medalu. Jednak reakcja korporacji, która zamiast podjąć dyskusję woli blokować publikację filmu daje dużo do myślenia.

Medialna blokada filmu nie do końca okazała się skuteczna. Proces w tej sprawie odbił się szerokim echem w mediach powodując duże zainteresowanie publiczności. Dzięki medialnemu szumowi wokół produkcji, „Witajcie w życiu” jest wciąż obecne w debacie publicznej, zaś sam dokument łatwo dostępny w internecie dla każdego zainteresowanego.

sobota, 14 marca 2009

"Czarny lód" - wracają tytani hardrocka

Któż nie zna AC/DC? Kto nie słyszał „Highway to hell”, „Heatseaker”, czy „Thunderstruck”? Jeśli ktoś odpowiedział pozytywnie na te pytania to…, …niech się wstydzi!  AC/DC gra już 36-ty rok i są zaliczani do prekursorów heavymetalu i hardrocka. Mimo, że średnia wieku w zespole bliższa jest 60-tki, niż 50-tki, to uczciwie trzeba przyznać, że „dinozaury” nie tracą impetu. Wydana w październiku 2008 roku „Black Ice” to kolejna (już piętnasta) studyjna płyta w dorobku AC/DC.


Plusy: Brzmi jak AC/DC

Dla każdego kto szuka dobrego, ostrego rocka ta płyta jest strzałem w „dziesiątkę”. Prawie każda piosenka to pewniak, szybki rytm, chwytliwe riffy to, to co „rockendrollowe tygrysy” lubią najbardziej. Australijczycy wciąż grają mocno, sprawnie, świetnie technicznie. Bracia Young na płycie wciąż są młodzi, a w głosie Briana Johnsona nie słychać zadyszki.

Otwierający album utwór „Rock ‘N Roll Train” jest zarazem najlepszym kawałkiem na płycie. Idealnie wpada w ucho, gitarowe riffy nie pozwalają usiedzieć na krześle. Za to właśnie kochamy AC/DC! Do najciekawszych utworów na płycie warto zaliczyć również  „War Machine”, oraz ciekawą, rozpędzającą się w miarę słuchania piosenkę „Rock ‘n’ Roll Dream”. Również tytułowy „Black Ice” daje sporego adrenalinowego kopa.

Minusy: Brzmi jak AC/DC

No tak. Jeśli ktoś chciałby usłyszeć coś przełomowego na miarę wspomnianych we wstępie „Thunderstruck”, czy „Heatseaker”, to się zawiedzie. Na płycie nie ma wielkich, odkrywczych dokonań. To co słyszymy, to znany wszystkim dobrze zespół. Rozpoznawalny już od pierwszego taktu. AC/DC świetnie porusza się po wypracowanym przez siebie warsztacie, ale nie szuka już nowego brzmienia.
Płyta na pewno usatysfakcjonuje każdego, kto chce posłuchać muzyki którą lubi, wykonywanej przez legendarny zespół, który mimo upływu lat wciąż trzyma wysoko poprzeczkę. Nie wiem, czy powinno się jeszcze spodziewać rewolucji po AC/DC, choć niewątpliwie byłaby ona bardzo pozytywnym zaskoczeniem, ale jeśli ktoś jest fanem zespołu, to na pewno się nie zawiedzie na tej płycie. Dla słuchacza który pierwszy raz usłyszy AC/DC przy dźwiękach „Black Ice” album na pewno będzie świeżym i ciekawym doświadczeniem.

czwartek, 5 marca 2009

Korespondenta wojennego przypadki

Wiktor Bater podczas swojej zawodowej kariery pracował jako dziennikarz dla Polskiego Radia, Radia Zet, TVN, a ostatnio dla TVP. Jako korespondent wojenny przemierzył Bałkany, Bliski Wschód i Kaukaz. Swoje przeżycia, wrażenia i doświadczenia opisał w książce „Nikt nie spodziewa się rzezi. Notatki korespondenta wojennego”.


Sięgnąłem po tę książkę trochę przypadkiem. Skusiła mnie nadzieja przeczytania czyjejś, z pewnością subiektywnej (nie miejmy wątpliwości), ale za to żywej, osobistej relacji. Relacji naocznego świadka wydarzeń o których do tej pory słyszało się głównie w telewizji, a które przez pryzmat szkła ekranu telewizora stawały się odległe i obce. W pewnej części te oczekiwania zostały spełnione.


Już we wstępie autor zastrzega, że nie podejmuje się analizy konfliktów których jest świadkiem. Publikacja nie jest też zbiorem reportaży, raczej zbitkiem wspomnień. Najlepsze streszczenie wartości książki znajduje się już w podtytule – „Notatki korespondenta wojennego” – ano właśnie, notatki – trochę chaotyczne, czasem wprost beznamiętne i bezbarwne, innym razem zaś subiektywne do bólu i okraszone cynicznym komentarzem. Książka jest napisana bardzo nierównym stylem. Część relacji wciąga, pozwala prawie dotknąć „surowej” rzeczywistości (relacja z Biesłanu). Inne z kolei, choć opowiadają o ciekawych miejscach, są beznamiętne, a nawet „wieją nudą” (np. opis słynnej „alei snajperów” w Sarajewie).

Towarzysząc autorowi trafiamy najpierw do Jugosławii spływającej krwią wojny domowej. Bater pojawia się tam z konwojem humanitarnym Janiny Ochojskiej i zostaje, aby relacjonować przebieg walk. W następnym rozdziale przenosimy się do Abchazji. Tu, trochę ku zaskoczeniu czytelnika, autor opowiada nam o tym, jak poznał swoją żonę, w dalszej części zapoznając nas ze zwyczajami weselnymi Abchazów.  Rozdział zaczyna się od opisu ataku na bezbronnych plażowiczów, gdzieś w tle cały czas przewija się wątek konfliktu zbrojnego, ale ma on marginalne znaczenie.
Rozdział o Czeczeni zaliczam za to do najlepszych w książce. W brutalnym starciu dwóch sił udaje się autorowi pokazać tragedię zwykłych mieszkańców, którzy tracą najbliższych i cały majątek, a muszą opowiedzieć się po którejś stronie. W tym konflikcie, wedle relacji Wiktora Batera, nie ma tych „dobrych”, obie strony są „złe”, a zwykli ludzie stoją na z góry przegranej pozycji.

Równie ciekawym rozdziałem jest tekst o wydarzeniach w teatrze na  Dubrowce i w szkole w Biesłanie. Czuje się emocjonalne zaangażowanie autora. Tu  jest to zaletą. Bardzo wyraźną kreską Bater rysuje bezsilność ludzi czekających na jakiekolwiek informacje o zakładnikach przetrzymywanych przez terrorystów, brutalność służb specjalnych, nie liczących się z ludzkim życiem w dążeniu do osiągnięcia zamierzonego celu.
Przez całą książkę, jak mantra, przewija się wątek alkoholowy, świadczący o tym, że praca reportera w czasach wojny jest ryzykowna i stresująca, a więc trzeba czymś ukoić nerwy. Dzięki temu dowiadujemy się, w jakim regionie jaki alkohol się pija oraz jak go się organizuje w sytuacji, gdy jest nieosiągalny. Autor udowadnia,  że „Polak potrafi”. Rozdziały o Afganistanie, Iraku i Izraelu zaliczają się, w moim mniemaniu, do słabszych części książki, więc tylko z kronikarskiej dokładności zaznaczam, że autor śledził też wydarzenia odbywające się w tamtych regionach.

Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, na czym polega zawód korespondenta wojennego, to niewiele się z tej pozycji dowie o warsztacie pracy reportera w centrum konfliktów wojennych. Poszukiwacz rzetelnej relacji opisującej różne punkty widzenia stron konfliktu również odejdzie z kwitkiem. Na usprawiedliwienie autora przypomnę, że już we wstępie zastrzega on, że pisząc książkę nie miał takich aspiracji. Pozycję tę mogę zaś polecić temu, kto ma ochotę wyszukiwać ciekawostki, „rodzynki”, uatrakcyjniające czasem ciągnącą się relację. W końcu w każdej historii znajdzie się ziarenko prawdy. Dla zachęty dodać można że książkę czyta się szybko dzięki drukarskiej sztuczce wydawcy.

Na zakończenie zostaje smutna konkluzja, która jak drugie dno wyziera spośród kart książki. Korespondent wojenny w czasach pokoju ma pełne ręce roboty…