wtorek, 30 listopada 2010

Rocznica Samosierry

Szarża trwała około 10 minut (źródła mówią 7 do 12), w ataku brało udział 125 polskich szwoleżerów i grupa ochotników. Podczas najazdu zginęła prawie połowa atakujących, ale równocześnie narodziła się legenda, która trwa do dziś.

Cóż za magiczna siła tkwi w legendzie, że na wspomnienie tej szarży do dziś drży z dumy serce Polaka! Samosierrę wymienia się jednym tchem razem z Westerplatte czy Monte Cassino. My Polacy, kochamy się w takich legendach sławiących nadludzką wprost odwagę i brawurę polskiego żołnierza. Nie bez powodu np. Westerplatte nazywa się polskimi Termopilami.

sobota, 27 listopada 2010

Śmierć żyje i ma się dobrze

Piętnaście lat temu świat zamarł. Potem wziął głęboki oddech. A potem… A potem wrócił do swoich spraw. Masakra w Rwandzie skończyła się.


Nie, to nie prawda. Ona nie skończyła się nigdy. Wciąż trwa w miejscach, w ludziach, we wspomnieniach. W nienawiści do własnego ciała. W nienawiści do dziecka. Ciała które kiedyś było świątynią, a dziś jest nienawistną pamiątką przeszłości. Dziecka, które miast być radością dla rodzica jest ropiejącą raną w sercu. Ona trwa dopóki żyje choć jeden naoczny świadek.

czwartek, 25 listopada 2010

Parytety, czyli antydemkracja

Ważą się losy ustawy parytetowej. Jak donosi GW być może już w piątek zostanie poddana głosowaniu. Co ciekawe jedynie PiS zachował zdroworozsądkowe podejście i jest przeciwny ustawie. Niestety pozostałe partie deklarują poparcie.


Cóż nam wnosi ustawa? Ano tyle (ujmując rzecz w skrócie), że na listach wyborczych pojawi się wymóg pojawienia się 35% reprezentacji kobiet, inaczej lista nie zostanie zarejestrowana. Co zrobić, gdy w jakimś regionie nie ma tylu chętnych kobiet? Aby nie poddać się walkowerem trzeba będzie „sztukować” na siłę, tak aby ustawowy wymóg został spełniony. Abstrakcja, że na pewno się znajdą chętne? Ja nie jestem taki przekonany, sądząc choćby po ilości kandydatek do samorządu w Częstochowie.

niedziela, 7 listopada 2010

Kult wiecznie żywy

Wczoraj, na zakończenie pomarańczowej trasy zagrał w katowickim Spodku Kult. Od 11. lat próbuję pójść na koncert zespołu i jakoś mi się nie udawało, a to nie dojechali, a to mnie coś wypadało, to znów kompletnie nie było możliwości. Wreszcie bo prawie tuzinie lat udało się zgrać wszystkie sprawy zarezerwować czas na koncert. Tak więc zagrali, a ja to widziałem :)



Jako support zagrały przed Kultem dwa zespoły. Pierwszy był… hmmm, no właśnie, kto grał pierwszy? (Aktualizacja 2010.11.07 11:00 – Wedle komentarza z lasf.fm pierwszy suport to Janusz, grupa syna Kazika Staszewskiego). Tak czy owak grali coś w stylu rock-o-reagge, czy jak by to nie nazwać. Frontman skakał po scenie udając kangura, proste teksty, prosta muzyka, można słuchać, choć koncertowo trzeba jeszcze dotrzeć niejedno. Po nich grał Le Moor.  Grali lepiej, no może powiedzmy ciekawiej, szersza gama muzyki, tak pomiędzy rockiem, punkiem i czymś jeszcze. Rozkręcili nieźle ludzi, którzy zebrali się na płycie przed sceną. W końcu trochę przed dziewiętnastą pojawił się na scenie Kazik z z zespołem.

No i zagrali. Zaczęło się od „Niejeden”. A zaraz po nim przerwa. Ludzie na płycie napierają na barierki i zagrażają w ten sposób scenie. Kazik prosi o cofnięcie się. Prosić to można, ale chyba nikt nie wierzy w działanie takich próśb. Dobra, startują znowu. No i po kilku kawałkach znów przerwa. W końcu ogłoszono dłuższą przerwę, ochrona wniosła kilka dodatkowych barierek, poustawiała to wszystko i ruszamy dalej. Kazik co jakiś czas przestrzegał przed skakaniem grożąc karą 150 złotych plus miliony (tu podawał konkretną sumę, choć wątpię czy za każdym razem tę samą) VAT-u.

Dalej już nie było przerw. Kazik dawał z siebie wszystko, facet ma masę „pary”, a koncerty wyraźnie ładują mu baterie zamiast zużywać. W trakcie koncertu Kazik dwoił się i troił, chapeau bas. Biegał po scenie, zderzał się z jakimś fanem, który wskoczył na scenę, przewrócili się, ochrona zdziera faceta z Kazika, a ten nie zrażony niczym śpiewa dalej. Dopiero w przerwie między piosenkami ogląda prawy łokieć. Zespół koncertowo wypada świetnie, chętnie napisałbym perfekcyjnie, ale nie chcę być oskarżony o egzaltację :) Grają, Kazik śpiewa ludzie na płycie skaczą, ci w sektorach siedzących bujają się, klaszczą, muzyka i światło wirują, a nad wszystkim dominuje głos Kazika. Krótko mówiąc świetny koncert. Kazik dostrzega jakąś część obuwia która spadła na scenie, „to już taka świecka tradycja” – mówi.

Co grali? Dobre pytanie, na pewno był wspomniany „Niejeden”, były „Czarne słońca”, „Baranek”, „Amnezja”, „Bruklińska rada żydów”, „Dziewczyna bez zęba na przedzie”, „Kurwy wędrowniczki”, „Gdy nie ma dzieci”, „Passenger”, „dziewczyna się bała pogrzebów”, „Ręce do góry”, „Wódka”, „4 jeźdźcy”, „6 lat później”, „1932 – Berlin” (z cudownym przejściem od klasycznego wykonania piosenki do swingującego jak w knajpach lat trzydziestych ubiegłego wieku) i „Nie dorosłem do swych lat” w wykonaniu Dr Yry. Co jeszcze, ha, nie liczcie na to, nie pamiętam, było dużo więcej, z „Polską” i „Krwią Boga” w bisie. Wiem czego nie było, nie było mojego ukochanego „Balu kreślarzy”. (Aktualizacja 2010.11.07 16:20): Setlista)

Obok mnie siedzi dwóch mężczyzn, mają ze sobą kamerę ze sprzętem, takie małe, „kieszonkowe” studio nagrań. Młody chłopak trzyma w ręku kamerę, a na niej jak diable rogi sterczą dwa mikrofony. Między nogami ma saszetkę, w niej jakąś miniaturową konsolę w której coś poprawia czasami. Siedzi z kamienną twarzą i co na niego spojrzę to wpatruje się w ekranik kamery nie zaś na scenę. Dobrze się bawi? Miejmy nadzieję, ale chciałbym zobaczyć gdzieś ten filmik :)


Przede mną zaś sytuacja z gruntu odmienna. Siedzi dwóch potężnych facetów, ten obcięty na jeża pilnuje drugiego, łysego, facet wyraźnie ma sporo procentów we krwi, trzeba go „sterować”. Przez połowę piosenek siedzi pochylony do przodu, może śpi, duża rzecz biorąc pod uwagę ilość decybeli. Od czasu do czasu zrywa się jednak i wymachuje rękami w rytm muzyki, podskakuje, lubi Kult, nie ma dwóch zdań. Oczywiście „Wódka” wzbudza jego entuzjazm i podrywa go z krzesełka.

Po jakichś trzech godzinach grania koncert się kończy. Oczywiście jest bis, porządny, pięć, sześć piosenek, a na koniec zespół wraz z gośćmi robią na scenie „konwulsje”, dziękują jeszcze raz i znikają ostatecznie. Światło. Uff, ogłuchłem, ale niech mnie, jeśli się skarżę, bardzo mi się podobało.

środa, 3 listopada 2010

Krótki film o tresurze

„Nikita” Luca Bessona to niewątpliwie esencja kina sensacyjnego. Można temu filmowi zarzucić wiele, choćby brak realizmu, nieprawdopodobieństwa, ale nie można odmówić jednego, świetnie poprowadzonej fabuły. Film „gra” i już od pierwszego ujęcia czuć, że Besson włożył w niego pasję, tchnął duszę. Ten film to nie tylko sensacja, choć na to na pierwszy rzut oka tak wygląda. Obraz prawie od początku przeradza się w dramat walki człowieka z chaosem. Bo chaos jak mityczny potwór wyziera co chwilę, staje się feerią wybuchów, kanonadą broni, nieposkromioną przemocą nad którą nie sposób zapanować i kąsa bohaterów zadając ciężkie, najczęściej śmiertelne rany.

Film zgodnie z regułą Hitchcocka zaczyna się od trzęsienia ziemi. Co prawda trzęsienie jest małe bo zamyka się w czterech ścianach apteki, ale ma wszystkie znamiona pandemonium, ten miniaturowy wszechświat tętni śmiercią i zniszczeniem, przynosi zagładę prawie wszystkim którzy mieli pecha znaleźć się w złym miejscu i czasie.

Fabułę „Nikity” można podzielić na dwie odrębne części różniące się dramaturgią, ale i przesłaniem, które chce nam przekazać reżyser. Pierwsza część to okres „tresowania” dziewczyny przez bliżej nie określoną agencję rządową spersonifikowaną w postaci żelaznoszczękiego, tajemniczego Boba. W tym momencie chcę oddać Annie Parillaud należną cześć, świetnie zagrała rozdzieraną chaosem bohaterkę. Nikita to uzależniona od narkotyków dziewczyna, zaś przemoc to dla niej sposób rozwiązywania wszelkich problemów. Osaczona, zamknięta w klatce, rzuca się na wszystkich i wszystko, próbuje się buntować przeciw temu co ją spotyka i czego nie rozumie. W końcu daje się złamać systemowi, bo system złamie każdego, system ma nieograniczone siły i środki, zastępy treserów, gdzie każdy może zostać zastąpiony bez uszczerbku dla samego systemu, w końcu system może się pozbyć ofiary, gdy tresowany nie spełnia oczekiwań (symbolem tego jest numer kwatery na cmentarzu który Bob beznamiętnie powtarza Nikicie, na jej pytanie co będzie gdy ona się nie zgodzi współpracować). System to chaos ubrany w kostium porządku.

Momentem przesilenia jest dzień w którym Nikita pierwszy raz od chwili rozpoczęcia szkolenia może wyjść z murów swojego więzienia na zewnątrz. To wielki dzień, jej urodziny i Bob, opiekun, treser i po cichu zakochany w niej mężczyzna zabiera ją na urodzinową kolację. Dla Nikity to promyk szczęścia, ale już po chwili ręka systemu zaciska się na gardle, wyjście do restauracji to nie prezent, to pierwsze zadanie i zarazem egzamin, sprawdzian czy maszyna została odpowiednio wyszkolona. Bo Bob to też narzędzie systemu, narzędzie idealne bo cele systemu są dla niego nadrzędne w stosunku do jego własnych uczuć. Od tego momentu Nikita rozpoczyna nowe życie.

Druga część to narodziny człowieczeństwa Nikity. Bohaterka, mimo że w końcu złamana i zgadzająca się na współpracę na podanych warunkach nie traci mimo wszystko swojej osobowości, swojej siły witalnej, swojego „ja”, które choć stłamszone i ubrane uszyty na miarę nowego zajęcia garnitur, z czasem zaczyna się odradzać i decydować o przyszłości. Nikita rodzi się na nowo, ale choć dla mocodawców jest tylko narzędziem, inteligentną maszyną do zabijania, to obok, zaczyna żyć Nikita – człowiek, kobieta.

Warto też wspomnieć o pewnej postaci w filmie, postaci marginalnej, ale ważnej dla ostatniej fazy filmu, gdzie Nikita wyrywa się z objęć systemu. To Wiktor Czyściciel. Wiktor, genialnie zagrany przez Jeana Reno to karykatura (można by rzec szkic)  jego późniejszej postaci z innego filmu Bessona – analfabety o gołębim sercu i morderczym zawodzie – Leona. Reno pojawia się podczas nieudanej akcji, gdy ma pomóc w „czyszczeniu” czyli usuwaniu niewygodnych osób. Wątek zdobywania dokumentów z ambasady, akcja mająca być przeprowadzona jak chirurgiczne cięcie, a waląca się już od samego początku to majstersztyk. Besson ukazał tu bezsilność walki z chaosem. Kolejne wydarzenia stają się klockami walącego się domina. Tu pojawia się „czyściciel”, człowiek mający uporządkować sytuację, a który staje się kolejnym narzędziem chaosu. Wiktor to mistrz w swoim fachu, czyszczenie to jedyna rzecz którą potrafi, poza tym zachowuje się jak ktoś ograniczony umysłowo, ale gdy ma „czyścić” nie waha się przed niczym i nie ma dla niego przeszkód. Jest postacią groteskową, śmieszną i przerażającą równocześnie. Nawet w sytuacji bez szans widzi tylko jedno rozwiązanie – „to może ja wyjdę i wyczyszczę” – mówi na widok tuzina biegnących w jego stronę żołnierzy. Geniusz tkwi w szczegółach, postać Wiktora to właśnie taki szczegół który przesądza o wartości całości. Zderzenie w tej scenie postaci Wiktora z Nikitą, te trzy akcenty, to przesłanie, z chaosem nie można wygrać, ale głowę wyniesie ten, kto w skrajnej sytuacji zachowa swoje człowieczeństwo.

„Nikita” to nie tylko przemoc, brutalność, widowiskowe akcje, to wszystko w tym filmie jest, ale nie jest sprawą pierwszoplanową. Przemoc jest tłem, jest tkanką która zawiera w sobie jeszcze duszę. „Nikita” to film o walce z samotnością, to próba opanowania wszechogarniającego chaosu otaczającego bohaterkę. To w końcu film o miłości (jakby bardzo banalnie to nie brzmiało), film o potrzebie kochania, posiadania kogoś bliskiego, kogoś komu kamień może uronić łzę bezsilności w mankiet pogniecionej koszuli.  Bessonowi udało się związać to wszystko atrakcyjną formą, łączącą równocześnie kicz i geniusz, która da satysfakcję komuś kto potrzebuje choćby tylko prostej rozrywki, ale i zmusi na chwilę do zamyślenia, jeśli widz myśleć potrafi. Jeśli ktoś nie oglądał tego filmu to niewątpliwie powinien.

poniedziałek, 1 listopada 2010

„Delta Force”, czyli „Dobrze się bawisz, Rangerze?”

O Delcie

Delta Force to elitarna jednostka komandosów stworzona do działań antyterrorystycznych na całym świecie. Została utworzona przez pułkownika Charlesa Beckwitha w 1977 roku na wzór brytyjskiej SAS. W skład jednostki wchodzą żołnierze różnych formacji. Przydział do jednostki następuje po ostrej selekcji, a następnie specjalistycznym przeszkoleniu. Delta Force uchodzi za jedną z najlepiej wyszkolonych formacji sił specjalnych na świecie.


O Autorze
Eric Haney był wśród jednej z pierwszych grup komandosów, którzy pozytywnie przeszli selekcję do Delty i współtworzyli tą jednostkę (brał udział w tworzeniu taktyk stosowanych przez oddział).  Z tego też powodu uznaje się go za jednego z członków – założycieli Delty. Po szkoleniu Eric Haney stał się operatorem Delta Force (tak nazywani są członkowie oddziału). Określenie „członek – założyciel”  jest czasami krytykowane, gdyż część komentorów uważa, że jedynym założycielem oddziału był twórca jednostki i pierwszy dowódca – płk. Beckwith.

Przez niemal 10 lat autor brał udział w operacjach Delta Force, uwalniał zakładników, chronił VIP-y, brał udział w akcjach na Bliskim Wschodzie i w Ameryce Łacińskiej. Po przejściu na wojskową emeryturę Haney pracował jako niezależny konsultant do spraw bezpieczeństwa, prowadził szkolenia dla sił wojskowych i policyjnych poza granicami USA, był negocjatorem podczas porwań. Po 11 września 2001 roku zaczął się pojawiać w mediach jako konsultant do spraw wojskowości i terroryzmu.

O książce
Trzeba przyznać autorowi, że książka jest napisana w prawdziwie wojskowym stylu. Haney konkretnie i rzeczowo prowadzi czytelnika przez lata swoich doświadczeń jako członka oddziału Delta. Język którego używa przy pisaniu jest precyzyjny jak chirurgiczne cięcie, nie pozostawia wątpliwości, ani niedomówień co do tego, co autor chciał przekazać czytelnikowi.

Niewątpliwym plusem książki jest to, że autor skupia się w książce tylko na tym czego sam doświadczył. Cały czas opowiada nam o tym co sam widział i przeżył. Ta relacja z pierwszej ręki to największa zaleta książki. Pełen podziwu jestem dla świetnej pamięci Haneya. Selekcja do Delty, jego przeżycia i wrażenia są oddane tak dokładnie, że wprost samemu można poczuć wysiłek jak włożył w to doświadczenie. Sądząc z emocji oraz z tego jaką część książki zajmuje opis testów jakie przeszedł autor, aby dostać się do oddziału, było to jedno z najważniejszych przeżyć w jego życiu. Również misje które uznał za ważne opisał szczegółowo i precyzyjnie. Dla kogoś kto chce poznać Deltę trochę bliżej książka jest świetnym źródłem informacji.

Autor nad pewnymi rzeczami potrafi się rozwodzić przez kilkanaście (a nawet kilkadziesiąt) stron, przykładem choćby wspominana już selekcja, której opis zajmuje lwią część książki. Inne kwestie traktuje tymczasem po macoszemu – na przykład swoją pierwszą misję w Bejrucie, gdzie ochraniał ambasadora USA. Dwa i pół miesiąca pracy streścił ledwie na kilku stronach, gdzie w telegraficznym skrócie oddał specyfikę tego zajęcia.

W swojej książce Haney nie szczędzi gorzkich słów „ważniakom znad Potomaku”, określając ich jako „niepewnych”. Krytykuje brak ich zdecydowania i wahanie przy podejmowaniu decyzji. Przytyki spotykają także „biurkowych”  oficerów, którzy sami nie „wąchając prochu” gotowi są wysyłać żołnierzy Delty na pewną śmierć. Ceni sobie za to zasady Delty, które mówią, że operatorzy dostają zadanie do wykonania, ale sami decydują o tym jak to zadanie zostanie wykonane.

W beczce miodu nie zabrakło niestety i łyżki dziegciu. Wydawca, trochę na własne życzenie, podkłada sobie nogę przy publikacji tej niewątpliwie wartej uwagi pozycji. Podczas korekty przepuszczono całą masę literówek. Nie polując na nie w jakiś specjalny sposób zauważyłem ich co najmniej dwie dziesiątki. Takie drobiazgi psują odbiór, odwracają uwagę od treści, rozpraszają. Szkoda że przez takie „szkolne” błędy książka ciut traci.

Informacje na temat autora pochodzą z Wikipedii.