wtorek, 26 sierpnia 2008

Pielgrzymi okiem mieszkańca Częstochowy

15 sierpnia wypada w Częstochowie szczyt pielgrzymkowy. Setki tysięcy pielgrzymów zbiera się pod szczytem Jasnej Góry, aby uczestniczyć w obchodach Święta Wniebowzięcia NMP. Zastanawialiście się jak to odbiera przeciętny częstochowianin?


W tym roku 15 sierpienia w Częstochowie rozpoczął się od wielkiej burzy i ulewy. Pioruny walą gęsto, a deszcz leje się strumieniami. Szczerze współczuję tym wszystkim, którzy w tysiącach namiotów rozsianych po całym mieście czekają aż w końcu przestanie lać. Zapowiada się bardzo mokre święto.

Już od kilku dni miasto u stóp Jasnej Góry przeżywa inwazję pielgrzymek. Ze wszystkich stron wchodzą setki grup maszerujących ludzi. Dosłownie. Przewiduje się, że w tym roku, w tym jednym tylko dniu pojawi się w Częstochowie 200 tysięcy pielgrzymów. Na głównych szlakach wejściowych do miasta od kilku dni płyną nieprzerwane strumienie ludzi.

Ludzie w kolorowych strojach machają rękami, chustami i śpiewają. Każda z tych grup wyposażona jest we własne nagłośnienie i oczywiście każda grupa śpiewa inną pieśń. W sumie daje to nieciekawy efekt, gdy pielgrzymi przekrzykują się nawzajem. W czasach kiedy byłem dzieckiem i oglądałem wkraczające do Częstochowy pielgrzymki nie było jeszcze głośników i kolorowe grupy maszerujących śpiewające religijne pieśni sprawiały bardziej harmonijne wrażenie. Dziś w moim odbiorze jest to po prostu hałas i rwetes. Konia z rzędem temu, kto zrozumie słowa śpiewanych pieśni.

Częstochowianie przyzwyczajeni do pielgrzymów na ogół przyjmują ich ciepło, pozdrawiając machaniem i cierpliwie znosząc utrudnienia. Największe są w ruchu drogowym. Bo utrudnienia są znaczne, przejazd przez Aleje NMP, zwykle i tak dość zakorkowane, teraz jest bardzo uciążliwy. Równie trudne jest dostanie się do miasta z niektórych kierunków, którymi tradycyjnie podążają pielgrzymki. Wyprzedzenie takiej grupy pielgrzymkowej jest dość trudne, a czasem niemożliwe. Sam kilka lat temu utknąłem na pół godziny w korku za idącą pielgrzymką. Po prostu nie dało się ich wyprzedzić. Zrozumiałym chyba jest, że akurat tej grupy nie darzyłem zbytnią sympatią.

Aleje NMP w ostatnich dniach pełne są ludzi zwiedzających centrum, okolice Jasnej Góry wyglądają jak gigantyczne ludzkie mrowisko. Ludzie kłębią się i przemieszczają we wszystkie możliwe strony. Zwykle w tym czasie trzymam się z daleka od centrum, ale nie zawsze jest to możliwe. Szczególnie gdy muszę jechać do pracy i wrócić z niej. Mam na to swój sposób. Jeżdżę na rowerze, więc większość przeszkód jestem w stanie ominąć o wiele szybciej niż kierowcy stojący w korkach samochodów.

Siedzę przed laptopem i zerkam na cieknące po szybie strugi deszczu. Jak większość mieszkańców „Świętego Miasta” staram się przeczekać ten dzień w ustroniu swojego domu. Z dala od tysięcy pielgrzymów. Oni stąd niedługo odejdą, ja zostanę. Wsadzę rodzinę w samochód i pojedziemy uklęknąć przed najbardziej znanym w Polsce ołtarzem. Tymczasem niech pielgrzymi cieszą się swoją chwilą modlitwy i religijnego uniesienia.

piątek, 11 lipca 2008

"Shine a light" - wielki koncert legendy rocka

Najkrócej? W 2006 roku Martin Scorsese nakręcił koncert Stonesów. Przeczytajcie to jeszcze raz – wielki reżyser zrobił film z koncertu legendy rocka! Tego nie można przegapić! Panie i panowie… The Rolling Stones!

Nie będę ukrywał, że ta recenzja jest subiektywna, stronnicza i emocjonalna. Od dwudziestu lat słucham Stonesów i choć ostatni genialny album nagrali prawie dwie dekady temu („Steel Wheels” w 1989 r.), to wciąż tworzą dobre kawałki, a słuchanie ich muzyki to prawdziwa frajda. Ale zacznijmy od początku…

A początki były smutne. Premiera „Shine a light” (polskie tłumaczenie „Rolling Stones w blasku świateł”) w Polsce odbyła się 16 maja. Niestety ominęła Częstochowę. Jak wyczytałem w lokalnej prasie, dystrybutor uznał, że prawie ćwierć milionowe miasto nie zasługuje na kopię filmu i w ten sposób nasze Cinema City ominęła inwazja fanów rocka. Szczęśliwie mamy w Częstochowie Ośrodek Kultury Filmowej, który zadbał o fanów zespołu i zdobył film. Dzięki temu z lekkim poślizgiem w stosunku do premiery mogę Wam zrelacjonować to muzyczno-filmowe wydarzenie.

Film

Martin Scorsese to wirtuoz kina. Zgodzi się ze mną każdy komu wryły się w pamięć takie filmy jak „Wściekły byk”, „Taksówkarz”, czy „Ostatnie kuszenie Chrystusa”. Scorsese jest w moim prywatnym panteonie wielkich reżyserów na poczesnym miejscu. Dlatego powiązanie jego nazwiska ze Stonesami wywołało potężne wyładowanie elektryczne w mojej głowie. Już wtedy wiedziałem, że obejrzę ten film.
Reżyser nie bawi się w filmie w analizę popularności Stonesów, to po prostu jest oczywiste i ta oczywistość wycieka z każdej minuty filmu. Całość produkcji to po prostu koncert Rolling Stonesów, przetykany kilkoma archiwalnymi filmami pokazującymi początki kariery zespołu. Te wstawki to prawdziwe rodzynki w filmie. Ze wzruszeniem patrzy się na młodziutkiego Micka Jaggera, który na pytanie dziennikarza czy wyobraża sobie siebie skaczącego po scenie gdy ma 60 lat, odpowiada – tak, oczywiście. W następnym ujęciu widzimy jak „słowo staje się ciałem” i sześćdziesięciokilkuletni Jagger szaleje po scenie. Naprawdę łza kręci się w oku. W filmie pojawia się też polski akcent, zespołowi przedstawiany jest Aleksander Kwaśniewski (szczęściarz, był na takim koncercie!), ale spokojnie, były prezydent pojawia się ledwie na sekundę, nie ma się czym denerwować.

Do nakręcenia koncertu Scorsese zatrudnił najlepszych operatorów – i, uwierzcie, to widać. Koncert od strony filmowej zrobiony jest rewelacyjnie. Kamera wiruje wśród muzyków i widowni jak Mick po scenie. Jest wszędzie i widzi wszystko. Operatorzy z mistrzowską precyzją wychwytują grymasy muzyków, chwile uniesienia, radość grania. O wspaniałych ujęciach momentu gdzie Richards wypluwa papierosa czy rzuca kostką do gitary w stronę fana czytaliście na pewno w innych recenzjach. Powiem tylko, że to wszystko prawda, genialne ujęcia.

Jak na film wielkiego reżysera przystało, całość zmontowana została z wielką perfekcją. Zespół, kamery, światła, scenografia i publiczność tworzą spójną całość. Można się poczuć jakby było się na koncercie. Nawet lepiej! Który z uczestników koncertu ma szansę zobaczyć to wszystko, co pokazuje nam reżyser? Żaden! Film kipi emocjami, Jagger wije się na scenie, Richards z odwiecznym papierosem zwisającym na wardze gra świetne solówki, całość spięta klamrą mistrzowskich ujęć operatorów i sprawną reżyserią. Wspaniałe!

Koncert

Najtrudniejszy fragment recenzji. Tego się nie da powiedzieć zwykłymi słowami. Luuuudzie, co to za show! Koncert zaczyna się, nie, koncert wybucha dźwiękami „Jumping Jack Flash”, Jagger wskakuje jak z katapulty na scenę, feeria barw i dźwięków. Jak Wam to opowiedzieć? Mick skacze po scenie jak nastolatek, oglądałem archiwalne filmy z koncertów Stonesów z lat 60., Jagger skacze z tą samą żywotnością co 45 lat temu, niewiarygodne! Eksplozja energii! Tańczą światła, kamera krąży wokół Jaggera, starając się nadążyć za rytmem muzyki. Tradycyjnie zblazowany Richards kręci się powolnym krokiem po scenie, grając na gitarze. Gdzieś między nimi kręci się Ronnie Wood wtórując Keithowi. Muzyczna ekstaza.

Do udziału w koncercie Stonesi zaprosili kilku gości. Najbardziej zaskoczyła mnie Christina Aguilera, która świetnie wkomponowała się w repertuar Stonesów i stworzyła wraz z Mickiem żywiołowy duet. Najlepszym kawałkiem podczas koncertu był wspólny występ Stonesów i Buddy Guy’a w piosence „Champagne & Reefer”. Wspaniałe bluesowe brzmienie (za te bluesowe korzenie pokochałem Stonesów), świetne, współgrające ze sobą głosy Micka i Buddy’ego. W tej piosence widać wielkość zespołu, kunszt filmu. Muzycy bawią się dźwiękami, Buddy „rywalizuje” z Richardsem na gitarowe riffy, z Jaggerem „siłuje się” gitarą przeciw harmonijce ustnej. To wszystko robią z niekłamaną przyjemnością i każdy kto patrzy na tę scenę czuje wzruszenie, radość, muzyczną nirwanę. Choćby za to genialne połączenie muzyki i filmu w tej piosence, dające widzowi wrażenie zespolenia się z tym co widzi, należą się autorom pokłony.

Patrząc na koncert trudno uwierzyć, że jego główni bohaterowie mają już grubo po sześćdziesiątce. Mick to wulkan energii, świetna kondycja, wciąż świetny, charakterystyczny głos. Biega i śpiewa, odwiedza każdy kawałek sceny, elektryzuje publiczność i kamery. Jedyną postacią będącą jego przeciwwagą jest Keith Richards. Muzyk flegmatycznie porusza się po scenie, gra (ale cóż za wspaniała to gra) jakby od niechcenia, w jego ustach wiecznie wisi papieros, którego niedopałek co jakiś czas leci w jakiś kąt sceny, a na jego miejscu pojawia się nowy. I Richards tą flegmą i spokojem elektryzuje widza. Kamera wyraźnie go kocha. Operatorzy uchwycili kilka razy świetne ujęcia Keitha, gdy a to spluwa petem, a to rozdaje kostki do gitary fanom, to znów uśmiecha się trochę melancholijnie i nieobecnie do jakichś swoich myśli. Moim zdaniem Keith „kradnie” Mickowi koncert. Skończyły się już dawno czasy, gdy Jagger był samodzielnym frontmanem zespołu, teraz musi dzielić palmę pierwszeństwa z Richardsem. Trzeba przyznać, że robią to zgodnie. Warto też posłuchać jak Richards śpiewa, chrypiący głoś, praktycznie brak głosu, jedynie muzyczny słuch powoduje, że Keith trzyma rytm. Ale ten głos elektryzuje, przyciąga i czaruje. Porównanie Keitha do śmierci jest mało oryginalne, od dawna wszyscy to robią, tyle że to prawda. Jeśli śmierć miałaby wcielić się w któregoś z ludzi, to byłaby to fizjonomia Keitha Richardsa.

Po koncercie kamera wychodzi wraz z muzykami z budynku, a następnie na rozkaz Scorsese unosi się wysoko, coraz wyżej nad domami, w końcu widzimy nocną panoramę miasta ze spoglądającym na wszystko księżycem. Ten przepoczwarza się nagle w znany symbol Rolling Stonesów i wielki jęzor wysunięty z otwartych ust zawisa nad miastem. To prawda, Rolling Stonesi rządzą, nie można mieć wątpliwości. Napisy końcowe przewijają się przy dziękach tytułowego „Shine a light”, opanowuje mnie nostalgia, choć emocje wciąż krążą w żyłach, wielka szkoda, że to już koniec. Nie mogę się doczekać, gdy koncert ukarze się na DVD. Oby nie ominęło to Częstochowy.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

"Katyń" - spóźniona recenzja

„Katyń” obejrzałem dwa razy. Pierwszy raz, aby obejrzeć film emocjami, drugi by spokojnie przeanalizować dzieło. Film ze względu na tematykę nie poddaje się jednoznacznej ocenie.

Słowo „Katyń” to na sercu interesującego się historią Ojczyzny Polaka wciąż ropiejąca rana. Sam Andrzej Wajda mówił o tym dziele, że to jeden z jego najbardziej osobistych filmów. Ja sam dowiedziałem się o zbrodni katyńskiej jeszcze będąc nastolatkiem w czasach kiedy w kraju rządziła „jedynie słuszna” partia. Któregoś dnia całkiem przypadkiem, gdzieś na regale pod talerzami w domu rodziców znalazłem ulotki „Solidarności” opisujące to co się zdarzyło w katyńskich lasach. Całość okraszona była rysunkami ilustrującymi te wydarzenia. Żarliwie wczytałem się w te treści i z żalem odłożyłem ulotki w to samo miejsce, tak aby rodzice się nie zorientowali.


Lubię historię, jest dla mnie żywą częścią rzeczywistości, sprawa zbrodni katyńskiej głęboko zapadła w moje serce i od tamtej chwili szukałem różnych informacji weryfikując wiedzę szkolną z tą samodzielnie zdobywaną. Po upadku PRL wiedza o Katyniu wydobyta została na światło dzienne, a informacje na ten temat wreszcie można było zdobyć legalnie i w dużych ilościach. Nie można się więc dziwić, że na film o Katyniu czekałem z niecierpliwością, ale i z pewną rezerwą. Gdy w końcu go obejrzałem miałem mieszane uczucia. Film nie jest łatwy w ocenie ze względu na poruszaną tematykę. Chyba najlepszym (moim zdaniem) rozwiązaniem jest oddzielenie warstwy historycznej od techniczno – widowiskowej.

Wartość historyczna „Katynia”

Od strony przekazywanych treści historycznych uważam film za naprawdę dobrze zrobiony. Wojny prawie w tym filmie nie ma, żadnych widowiskowych scen batalistycznych, jedynie lekka osnowa, tak aby widz szybko znalazł się realiach wojny 1939 roku. Widzimy przerażonych cywili panicznie uciekających przed najeżdżającymi kraj ze wschodu i zachodu wojskami wrogów. Patrzymy na bezradność polskich jeńców wojennych, oficerów armii polskiej, którzy w pierwszych chwilach niewoli radzieckiej zagubieni pomiędzy swoimi powinnościami, a porywami serca krążą bezradnie wśród nielicznych żołnierzy Armii Czerwonej nie wiedząc, czy uciekać czy honorowo zostać w niewoli.

Ogromną według mnie zaletą filmu jest pokazanie obu potęg atakujących Polskę jako właściwie takich samych, nic nie różniących się machin zniszczenia. Rosjanie i Niemcy różnią się tylko mundurami, są tak samo okrutni, tak samo mordują i torturują. Świetnym sposobem na pokazanie tej zgodności oprawców są stylizowane na materiały archiwalne fragmenty kronik filmowych. Zarówno Niemcy jak i Rosjanie wykorzystują w filmie wątek mordu katyńskiego do swoich celów. Pokazują publicznie jakiego to okrutnego mordu dokonano na polskich jeńcach. Niemcy wskazują na Rosjan, Rosjanie na Niemców – ale język propagandy jest taki sam i gdyby w wersji niemieckiej zamienić tylko kilka słów świetnie – by pasowała do kroniki radzieckiej – i odwrotnie. Genialne!

Dobrze też jest ukazana bezradność rodzin oficerów zaginionych gdzieś w Rosji. Strach, ból, niepewność, potem gdy informacje o zbrodni przeciekają do publicznej wiadomości (przesiane przez propagandowe sito najpierw jednej potem drugiej strony) dochodzi do tego szok, bezbronność w zderzeniu z okrutną prawdą i brak pomocy z czyjejkolwiek strony. Na koniec, w epizodach powojennych widzimy zderzenie przeciętnego człowieka z okrucieństwem nowej rzeczywistości, nowa władza w kraju buduje nowe państwo i z potęgą walca niszczy każdego kto nie zgadza się z odgórnie narzuconą wersją wydarzeń.

Końcowa scena egzekucji polskich oficerów to naprawdę przejmujący obraz. Ludzie mordowani są metodą przemysłową, radzieccy żołnierze z zimnym okrucieństwem bezmyślnych maszyn dokonują masowego morderstwa. Zderzenie ludzkiej śmierci z tą zimną obojętnością poraża widza i zatrzymuje oddech w piersi. Czytaliście „Kontrolę” Wiktora Suworowa? Autor opisuje tam jak w Rosji Radzieckiej wykonuje się masowe egzekucje – na spokojnie, prawie dla przyjemności, dla oprawców jest to zabawa kończąca się popijawą. Sceny w filmie współgrają z tym opisem. Przejmujące wynaturzenie ludzkiej osobowości, gdzie zabójstwo staje się równie proste jak wyczyszczenie nosa.

„Katyń” jako widowisko

Film jako dzieło sztuki, widowisko mające opowiedzieć pewną historię, wciągnąć w nią widza prezentuje się niestety gorzej. Od strony warsztatowej zrobiony jest oczywiście bardzo dobrze, wiadomo – Wajda, może ręka już nie ta co kiedyś, ale wciąż dobra. Odczuwam jednak pewną gorycz, spodziewałem się dzieła wybitnego, a zobaczyłem „jedynie” przyzwoite rzemiosło.

„Katyń” tak naprawdę nie opowiada żadnej historii. To znaczy owszem, powszechnie wiadomo, że jest to film o zbrodni katyńskiej i rodzinach ofiar które muszą indywidualnie zmagać się z okrutną i niesprawiedliwą rzeczywistością. Niestety nie ma w filmie wątku przewodniego, jakiejś historii z którą utożsamiałby się widz. Patrzymy na losy kilku kobiet które szukają informacji o swoich mężach, synach, ojcach, czy braciach, ale jakoś trudno widzowi wejść w ich skórę. Przynajmniej mnie było trudno. Patrzałem z boku nie angażując się emocjonalnie w ich indywidualne historie. Szkoda. Film składa się tak naprawdę z serii epizodów które łączą postacie tych kobiet. Niestety narracja w tych epizodach jest nierówna i to też przeszkadzało mi we „wsiąknięciu” w film. Niektóre epizody są krótkie, szczególnie w początkowej części filmu, by w drugiej połowie rozciągać się w jakieś wielominutowe dłużyzny i po prostu nudzić. Mistrz Wajda tak bardzo chciał przekazać nam swoje przemyślenia, aż zapomniał o tym, że „diabeł tkwi w szczegółach”.

No właśnie, tu doszliśmy do rzeczy która najbardziej moim zdaniem przeszkadza w filmie, czyli natrętnej wprost symboliki. Zgadzam się że za pomocą symboli można niewerbalnie przekazać wiele rzeczy, wszak wiadomo że większość przekazywanych informacji to mowa znaków, zaś słowa to jedynie jedna czwarta przekazu. Ale czemu tak natrętnie, tak nachalnie, tak dosłownie? Gdyby ktoś napisał, że film zbudowany ze scen w których główną rolę odgrywają symbole – można się z nim spokojnie zgodzić. Symbole w tym filmie są ważniejsze od ludzi. Niestety.

Kilka przykładów, wybór jest bogaty, ale wspomnę tylko nieliczne. Scena koło kościoła, gdzie jedna z bohaterek znajduje postać przykrytą wojskowym płaszczem, która zdaje się być jej mężem. Kobieta odchyla płaszcz …i pod nim znajduje rzeźbę Chrystusa. Lub scena gdzie uciekinierzy ze wschodu i z zachodu spotykają się ze sobą, jedni drugich ostrzegają przed nacierającym wrogiem, Wermachtem i Armią Czerwoną. Spotykają się oczywiście na moście… Przesuńmy się kilka chwil dalej. Dwaj radzieccy żołnierze zdzierają polskie flagi, odrywają biel od czerwieni, czerwona flaga wraca na ścianę zaś z białego płótna żołnierze robią onuce. I takie sceny oglądamy przez cały film. W końcowej scenie rozstrzeliwania oficerów, która jest przejmująca sama z siebie, Wajda również nie mógł się powstrzymać, ręce polskiego generała przed rozstrzelaniem wiązane są drutem kolczastym… Każda z tych scen indywidualnie broni się bez problemu, wszystkie razem niestety nie.

Jeszcze jedna uwaga, nie robię z niej zarzutu, to moja opinia i sprawa ta nie ma większego wpływu na odbiór filmu. Chodzi o obsadę aktorską. W filmie zagrał kwiat naszych aktorów, postaci znane i lubiane – Englert, Żmijewski, Stenka, Cielecka, i tak dalej. Nie wiem czy to akurat dobry pomysł. Jak już pisałem, symbolika, historia – są tu ważniejsze od postaci, czy nie lepiej byłoby obsadzić w tych rolach nieznanych aktorów? Ich obce twarze lepiej przekazywały uniwersalność historii, przypadkowość ludzkich losów.

Na koniec

Czy warto obejrzeć „Katyń”? Oczywiście tak! Film mimo kilku wad które moim zdaniem posiada jest interesującym głosem w sprawie bolesnej dla naszej Ojczyzny zbrodni. Głosem o stosunkach polsko – radzieckich w pierwszych latach po wojnie. Jest też źródłem informacji o tych wydarzeniach, które w tej formie dotrze do większej liczby ludzi i lepiej przemówi do duszy niż zimny przekaz książki historycznej. I choć „Katyń” to nie „Kanał”, ale obejrzyjcie go koniecznie.

piątek, 30 maja 2008

"Bez abonamentu tej audycji nie będzie" - czy aby na pewno?

Od czasu ogłoszenia przez Rząd planu likwidacji abonamentu RTV media publiczne bombardują nas kampanią pro-abonamentową. Programy w TVP i Polskim Radiu przetykane są agitującymi za abonamentem spotami. Ale na kampanii się nie kończy…

Prowadząc auto zwykłem słuchać „Trójki”. A właściwie to słuchałem, bo po którejś z rzędu zapowiedzi w trakcie programu, że „bez abonamentu tej audycji nie będzie” zmieniłem rozgłośnię na komercyjne RMF FM. Popowa muzyka mnie męczy, ale nie musiałem słuchać tej natrętnej manipulacji snutej mi do ucha. Bo taka „obietnica” to, nazywając rzecz po imieniu, zwykła zagrywka poniżej pasa. Jak to – tej audycji nie będzie (pytam się w myślach)? Będą emitować ciszę? Czy może puszczą tylko muzykę? Albo po prostu inną, „gorszą” audycję? Telewizja Polska też nie próżnuje, w porze największej oglądalności możemy dowiedzieć się od bohaterów różnych popularnych seriali, że abonament jest „Potrzebny na 100%”.


Wystarczy chwila namysłu nad tym co widzimy i słyszymy, aby dojść do tego, że jeśli media publiczne dotrzymają słowa i zlikwidują najpopularniejsze programy w radiu i telewizji to będzie to „strzał we własną stopę”. Widz, czy też słuchacz po prostu zmieni stację na inną i nagle może się okazać, że publiczne media nie są potrzebne nikomu. Cała kampania to po prostu manipulacja żerująca na naiwności odbiorcy.

W ostatnich dniach media (komercyjne, w publicznych nie spotkałem się z tą informacją, choć być może była) obiegła informacja o nowym sposobie agitacji wymyślonym przez TVP. W skrócie wyglądało to tak: Gdzieś w biurach TVP stworzono apel w obronie abonamentu. Apel został tak napisany, aby wyglądał na wspólną inicjatywę organizacji pozarządowych. Następnie tekst rozesłano do tychże organizacji, aby ich przedstawiciele, osoby znane i lubiane podpisały się pod nim. Wiele z nich odmówiło, m.in. zrobiła tak Janina Ochojska, tłumacząc że nie jest to możliwe skoro autorem jest TVP, a nie któraś z organizacji. Podobnie postąpiła Anna Dymna z fundacji „Mimo wszystko”.

Tekst apelu przedstawiono również Jurkowi Owsiakowi. Z apelem wysłano do niego ludzi, których znał z czasów współpracy z Telewizją Polską. Ci zaś przedstawili mu sprawę w ten sposób, że …część organizacji, w tym panie Dymna i Ochojska podpisały się pod apelem! Na takie dictum Owsiak podpisał apel w solidarności z innymi. Sprawa szyta grubymi nićmi wydała się oczywiście, bo wydać się musiała. Jakie wyciągam z tej historii wnioski? Moim zdaniem TVP zrobi dla pieniędzy z abonamentu (a wiemy, że są niemałe) wszystko. Mogli zaprosić organizacje pozarządowe na rozmowę w tej sprawie, wynegocjować wspólną wersję tekstu i wtedy być może mieliby poparcie sporej liczby organizacji. Ale po co? Przecież można to zrobić „na siłę” (a przy okazji nie wchodząc z nikim w układy, które mogą kosztować).
Po co komu abonament?

Jeśli chodzi o TVP i PR to wszystko jest jasne i proste. Abonament to dopływ pewnej i dużej gotówki. Co by było, gdyby go nie było? Zwolennicy utrzymania abonamentu twierdzą, że byłoby to naruszenie stabilności finansowej mediów publicznych. Czy aby na pewno? A może zmusi to media do zwiększenia wysiłków, aby przyciągnąć reklamodawców, cięcia zbędnych kosztów. Zresztą premier zapowiedział, że rezygnacja z abonamentu będzie się wiązała z jakąś formą dotacji ze strony państwa na rzecz mediów publicznych. Co ciekawe, dla zwolenników abonamentu jest on gwarancją niezależności mediów, dla przeciwników zaś formą uzależnienia tychże od obozu rządzącego.

Przeciętny Polak nie jest jednak zwolennikiem płacenia abonamentu RTV. Świadczy o tym choćby ściągalność abonamentu, oblicza się, że jest płacony przez 45 proc. gospodarstw domowych*. Według sondażu przeprowadzonego przez TNS OBOP aż 56 proc. Polaków nie chce płacić abonamentu, zaś jedynie 35 proc. jest skłonna to robić. Z ust widzów padają zarzuty, że telewizja nie wypełnia swojej misji, a o słuszności tego zarzutu może świadczyć choćby to, że najbliższych mistrzostw Europy w piłce nożnej nie zobaczymy w publicznej tv.

Nie będę się zagłębiał dalej w niuanse argumentów za i przeciw, którymi szermują zwolennicy i przeciwnicy abonamentu. Nie w tym rzecz. Protestuję przeciw niewybrednym i prymitywnym chwytom stosowanym przez Telewizję Polską i Polskie Radio w obronie swoich dochodów. Nie może być tak, że media mające służyć widzowi, nauczać, być alternatywą dla komercji, będą broniły swego za pomocą nieczystych zagrywek. Czego dowie się przeciętny Polak oglądając spoty w tv i słuchając zmanipulowanych reklam? Moim zdaniem jednego – że pieniądze nie śmierdzą, a każdy środek jest dobry jeśli zmierza do osiągnięcia celu. Tak ma wyglądać publiczna misja państwowych mediów?

*za: http://pl.wikipedia.org/wiki/Abonament_radiowo-telewizyjny

sobota, 19 kwietnia 2008

Jurajskie Palmiry w Olsztynie k. Częstochowy

W lesie tuż za podczęstochowskim Olsztynem, znajduje się cmentarz – miejsce straceń polskich patriotów z czasów II wojny światowej. Miejsce o którym mało kto wie, miejsce w którym zginęło prawie 2000 Polaków. Jurajskie Palmiry.









środa, 16 kwietnia 2008

Już wiosna, czas przygotować rower!

Za oknem wiosna, najwyższy czas odkurzyć rower i przygotować go do sezonu. Zapraszam do przeczytania krótkiego poradnika prezentującego rzeczy które powinniśmy zrobić, aby rower służył nam sprawnie i niezawodnie na każdej wyciecze.


Po pierwsze kąpiel

Po spędzeniu zimy w garażu lub piwnicy, a nawet jeśli trzymaliśmy rower w domu, sprzęt pokryty jest sporą warstwą kurzu. Do tego jeśli nie zakonserwowaliśmy go na zimę na ramie i w innych miejscach mogą zalegać resztki błota przypominające zeszły rok. Czas to uprzątnąć!

Najlepiej jeśli dysponujemy podwórkiem i bieżącą wodą z ogrodowego węża. Jeśli nie, możemy włożyć rower do wanny. Spryskujemy go obficie wodą i pozostawiamy na kilka minut. W tym czasie błoto i inne nieczystości powinny nasiąknąć wodą, dzięki czemu łatwiej będzie je usunąć.

Po usunięciu największych brudów przystępujemy do szczegółowszego czyszczenia. Bierzemy miskę z ciepłą wodą, dolewamy trochę płynu do mycia naczyń i czyścimy dokładnie cały rower, najlepiej delikatną szczotką. Najwygodniej jeśli czyści się ramę po zdjęciu kół, mamy dostęp do wszystkich zakamarków. Po wyczyszczeniu ramy poddajemy podobnej obróbce koła. Po umyciu przecieramy całość suchą szmatką.

Czyścimy napęd roweru

Układ napędowy najlepiej przeczyścić benzyną ekstrakcyjną lub naftą. Zaczynamy od łańcucha. Przed jego wyczyszczeniem warto sprawdzić czy nie jest już zbyt rozciągnięty. Najprostszym sposobem jest jego zmierzenie. Mierzymy długość kolejnych 10 ogniw, idealna długość to 254 mm, jeśli długość przekracza 259 mm łańcuch warto wymienić. Najlepszym rozwiązaniem jest zdjęcie łańcucha z roweru i wykąpanie go w benzynie ekstrakcyjnej w słoiczku lub w misce. Jeśli jednak nie zdejmujemy łańcucha możemy go wyczyścić za pomocą szmatki lub szczoteczki. W tym wypadku musimy uważać na dłonie, gdyż kontakt z benzyną ekstrakcyjną wysusza skórę.

Podobnie postępujemy z układem napędowym. Zębatki możemy zdjąć i wypłukać podobnie jak łańcuch. Jeśli rezygnujemy ze zdejmowania czyścimy układ napędowy szczoteczką. Dla zatwardziałych czyścicieli są dostępne na rynku szczoteczki do czyszczenia napędów. Przerzutki czyścimy również szczoteczką. Najlepiej dwoma, z długim i krótkim włosiem, tak by dotrzeć do wszystkich zakamarków.

Smarujemy

Po wyczyszczeniu roweru czas na smarowanie. Podstawa to dobre nasmarowanie łańcucha i przerzutek. Łańcuch najlepiej przesmarować przeznaczonym do tego specjalnym smarem. W ostateczności można go przesmarować smarem do maszyn do szycia, jest to rozwiązanie stosowane przeze mnie i jak do tej pory jest skuteczne. Podczas smarowania nie należy przesadzać z ilością smaru. Standardowo dajemy kroplę na łączenie ogniw. Jeśli smaru jest za dużo na łańcuchu zbieramy go delikatnie ściereczką.
Przerzutki najlepiej smarować specjalnym smarem silikonowym. Smarujemy delikatnie od wewnątrz, czyli pomiędzy łożyskiem a kółeczkiem po którym idzie łańcuch.

I na koniec…

Nasz rower jest już prawie gotowy do jazdy. Przed wyruszeniem warto sprawdzić czy linki hamulców i przerzutek gładko poruszają się w pancerzykach, czy żadne z nich nie jest w którymś miejscu pęknięte bądź złamane. Zerkamy również na klocki hamulcowe, mogą być już starte. Na koniec nie zapomnijmy o sprawdzeniu ilości powietrza w kołach, po zimie mogło go zostać niewiele.
Jeśli pomimo naszego przeglądu rower sprawia problemy warto udać się do serwisu gdzie fachowcy sprawdzą dokładnie wszystkie elementy.

A teraz wsiadamy i jedziemy. Pamiętajmy, że na dłuższe wycieczki warto zabrać zapasową dętkę, lub łatki z klejem i pompkę. Życzę wszystkim wielu przyjemnych i udanych wycieczek!

poniedziałek, 31 marca 2008

Jurajskie warownie: Bydlin

Pierwsza tej wiosny ciepła, słoneczna niedziela skłoniła mnie do wycieczki na Jurę. Celem wyprawy została mała, zagubiona wśród jurajskich wzgórz warownia w Bydlinie. Zapraszam do zwiedzania.

Nigdy wcześniej nie byłem w Bydlinie i przyznaję ze wstydem, że choć w okoliczne zamki zwiedzałem już kilka razy, to ta akurat warownia umknęła mojej uwadze. Szukając celu pierwszej wiosennej wyprawy w tym roku znalazłem w internecie informacje o tym miejscu i już wiedziałem gdzie skieruję swoje kroki.

Bydlin jest małą, trochę zapomnianą, cichą i spokojną miejscowością na Jurze. Jego początki sięgają XII wieku, a źródła mówią, że kiedyś wieś i znajdująca się na wzgórzu warownia były ważnym elementem sieci granicznych fortyfikacji, strzegących naszych granic. Niektóre źródła podają, że na przełomie XIV i XV wieku Bydlin uzyskał prawa miejskie. Niestety, w początkach XVI w. utracił je, zaś przyczyny tego nie są znane.

Warownia w Bydlinie stoi na uboczu wsi, na gęsto porośniętym drzewami wzgórzu. Łatwo tam trafić, gdyż u stóp wzgórza, po drugiej stronie drogi, znajduje się cmentarz. Według Wikipedii zamek został zbudowany w XIV wieku przez rycerza Niemierzę herbu Strzała, ówczesnego pana tych okolic. Zameczek był trudny do zdobycia, gdyż strome wzgórze dodatkowo otaczały z trzech stron bagna. Umieszczona u stóp zamku tablica informacyjna wspomina, że jednym z właścicieli fortecy był nieślubny syn Kazimierza Wielkiego.

W XVI wieku ówcześni właściciele zamku – Bonerowie (inna pisownia nazwiska Bonarowie), których spotkaliśmy już w opowieści o zamku w Smoleniu i których w naszych jurajskich wycieczkach spotkamy jeszcze nie raz, przebudowali warownię na kościół katolicki. Około roku 1570 Jan Firlej, będący właściciel tych okolic, będąc pod wpływem reformacji przemienił kościół w zbór ariański. Dwadzieścia kilka lat później jego syn Mikołaj przywrócił budynek na łono Kościoła katolickiego.

Wielka historia przetoczyła się przez te okolice w 1655 roku, kiedy idący na Częstochowę Szwedzi pod dowództwem generała Mullera zniszczyli kościół. Choć w I połowie XVIII wieku kościół został odbudowany przez Męcińskich, nigdy już nie odzyskał dawnej pozycji i z czasem został opuszczony. Po raz ostatni historia przypomniała sobie o tym miejscu w trakcie I wojny światowej. W 1914 roku wokół ruin zamku miało miejsce zgrupowanie IV i VI batalionu piechoty I Brygady Legionów Polskich, zaś na polach wokół wsi legioniści stoczyli bitwę z wojskami carskimi. Polegli tu legioniści złożeni zostali w zbiorowej mogile na leżącym u stóp zamkowego wzgórza cmentarzu pod siedmiometrowym, kamiennym krzyżem.

Przechadzając się wśród resztek zameczku – kościoła trudno już znaleźć klimat czasów jego świetności. Przemianowanie warowni na kościół, jego wielokrotne przebudowy a także dokonane zniszczenia, zatarły jego pierwotne kształty. Patrząc na zręby murów próbowałem zmusić wyobraźnię do przedstawienia wyglądu okolicy w czasach, kiedy zamek bronił granic młodego państwa polskiego, mając baczenie na całą okolicę. Dziś pozostało tu ciche i senne miejsce, gdzie pędzący wśród zgiełku codzienności mieszczuch może znaleść dla siebie chwilę spokoju i zamyślenia.

Źródła:
Wikipedia
Jura.art.pl





sobota, 15 marca 2008

Czy będziemy likwidować wiadukty?

Po wypadku Otylii Jędrzejczak w licznych dyskusjach w internecie pojawiły się głosy, że trzeba wycinać drzewa przy drogach, gdyż to one są przyczyną tragedii. Czy dziś, po wypadku Maćka Zientarskiego będziemy postulować usuwanie wiaduktów?

Wszyscy pamiętamy tragiczny wypadek Otylii Jędrzejczak w którym zginął jej brat. W wielu dyskusjach, czasem bardzo zażartych, na internetowych forach, pojawiały się głosy mówiące, że gdyby nie było drzewa w które uderzyła Otylia, nie doszłoby do tragedii. Pozornie nie można odmówić im racji. Podobnie można argumentować, że gdyby ktoś nie wychodził z domu nie wpadłby pod samochód. Tylko, że problem nie tkwi w tym, że w tym samym miejscu znalazły się drzewo i rozpędzony samochód, a całkiem gdzie indziej. W ludzkiej głowie.


Dziś pojawiły się nowe informacje w sprawie wypadku w którym zginął Jarosław Zabiega, a Maciej Zientarski został ciężko ranny. Otóż jest już pewne, że ferrari prowadził Maciek Zientarski, wiele wskazuje na to, że prędkość 200 km/h o której się mówiło zaraz po wypadku została niedoszacowana. Wstępne wyniki analizy przyczyn wypadku wskazują, że auto mogło pędzić nawet 300 km/h. Do tego pojawiły się nowe informacje iż pojazd w którym rozbili się dziennikarze należał do znajomego Zientarskiego, który dał mu go na przechowanie. Zientarski tak sprawnie zajął się przechowywaniem auta, że postanowił się nim wyszaleć na ulicach największego polskiego miasta. Auto nie było nawet ubezpieczone…

Czy dziś zwolennicy wycinania drzew przy drogach będą apelować o usunięcie wiaduktów przechodzących nad ulicami? W końcu to wspornik podtrzymujący taki wiadukt był bezpośrednią przyczyną tragedii. Dokładnie w takim samym stopniu jak drzewo było przyczyną wypadku Otylii. Może w końcu dotrze do nas, szczególnie nas – kierowców to, że częstą przyczyną tragedii na drogach jest zwykła ludzka głupota i nieodpowiedzialność. Przyczyną wypadków jest sam człowiek, który zbytnio ufa swoim umiejętnościom, zbyt zawierza możliwościom swojego pojazdu, czy zwykłemu szczęściu, nie potrafi właściwie ocenić warunków na drodze i wiecznie się śpieszy. Wszyscy narzekają na stan polskich dróg, na drzewa przy drogach stanowiące potencjalne niebezpieczeństwo, ale dlaczego nie potrafimy zrozumieć że nie mamy wyboru, musimy pomyśleć – i zwolnić.

poniedziałek, 3 marca 2008

Społeczeństwo Informacyjne - wizja świetlanej przyszłości?

W dzisiejszym świecie, w którym nowoczesne technologie umożliwiają każdemu wszechstronną komunikację, informacja zyskuje rangę dobra o które należy zabiegać. Dostęp do informacji staje się kluczowym warunkiem rozwoju społeczeństw.


Czym jest społeczeństwo informacyjne

W dostępnej literaturze brak jednoznacznej definicji społeczeństwa informacyjnego. W zamian pojawia się wiele definicji, różniących się od siebie w zależności od tego, co ich autor uznał za cechę konstytutywną istnienia tego typu społeczeństwa.

Wikipedia definiuje społeczeństwo informacyjne (SI) jako „społeczeństwo, w którym towarem staje się informacja traktowana jako szczególne dobro niematerialne, równoważne lub cenniejsze nawet od dóbr materialnych.” Wynika z tego, że pojęcie społeczeństwa informacyjnego wiązać się będzie z technicznymi możliwościami komunikowania się oraz magazynowania i edytowania informacji. Definiować SI można również ze względu na formę wykonywanej pracy. „Z punktu widzenia społecznego podziału pracy, społeczeństwem informacyjnym będzie nazywana zbiorowość, w której 50 proc. plus jedna osoba lub więcej, spośród zawodowo czynnych, zatrudnionych jest przy przetwarzaniu informacji” – podaje Wikipedia.
W 1994 roku Martin Bangemann opublikował raport dotyczący przygotowania UE do tworzenia w Europie społeczeństwa informacyjnego. Według niego SI „charakteryzuje się przygotowaniem i zdolnością do użytkowania systemów informatycznych i wykorzystuje usługi telekomunikacyjne do przekazywania i zdalnego przetwarzania informacji”. W swoim raporcie Bangemann położył duży nacisk na tworzenie nowych miejsc pracy związanych z wykorzystywaniem nowych technologii.

W Polsce Kazimierz Krzysztofek i Marek S. Szczepański definiują społeczeństwo informacyjne jako „społeczeństwo, w którym informacja jest intensywnie wykorzystywana w życiu ekonomicznym, społecznym, kulturalnym i politycznym; to społeczeństwo, które posiada bogate środki komunikacji i przetwarzania informacji, będące podstawą tworzenia większości dochodu narodowego oraz zapewniające źródło utrzymania większości ludzi”. Według tej definicji informacja w SI jest podstawowym elementem wszystkich dziedzin życia człowieka, od kultury po gospodarkę.

Rozwój społeczeństwa informacyjnego

Termin „społeczeństwo informacyjne” został pierwszy raz użyty przez Japończyka Tadao Umesao w 1963 roku. Nie jest to zaskoczeniem, gdyż Japonia zalicza się do czołówki najszybciej rozwijających się krajów świata. Określenie to spopularyzował w swojej pracy Koyama, opisując swoje wyobrażenie nowego rodzaju społeczeństwa. Już w 1972 roku Masuda stworzył plan przeobrażeń społecznych, wynikających z szybkiego tempa rozwoju telekomunikacji, a przez to mediów i wymiany informacji.

W Stanach Zjednoczonych rozwój społeczeństwa informacyjnego wiąże się z rozwojem badań naukowych związanych z nowymi technologiami informacyjnymi po II Wojnie Światowej. Istotnymi dla rozwoju społeczeństwa informacyjnego w USA były prace naukowców pracujących w rządowym ośrodku RAND (Research and Development Corporation) umiejscowionym w Kalifornii. W latach siedemdziesiątych XX wieku rząd USA rozpoczął działania nad zorganizowaniem i legislacją podstaw społeczeństwa informacyjnego, z czasem ośrodki akademickie przejęły od państwa prymat nad rozwojem SI w Stanach Zjednoczonych. W 1997 roku w USA opublikowany został raport „Struktura Światowej Elektronicznej Gospodarki” sygnowany przez aktualnego prezydenta Billa Clintona. W okresie jego prezydentury powołano specjalne komisje mające na celu dostarczenie technologii informacyjnych do wszystkich grup społecznych, w tym również bezdomnych i bezrobotnych. Obecnie uważa się, że Japonia i Stany zjednoczone są na tyle rozwinięte, że ich społeczeństwa można nazywać społeczeństwem informacyjnym.

Za początki debaty o społeczeństwie informacyjnym w Unii Europejskiej uznaje się rok publikacji „Raportu Bangemanna”, czyli rok 1994. W 2000 roku podczas szczytu w Lizbonie kraje członkowskie UE przyjęły projekt „eEurope – Information Society for all”. Określono w nim cel budowy nowego typu społeczeństwa, mającego wykorzystywać możliwości jakie daje tzw. nowa gospodarka. W projekcie opracowano trzy główne cele strategiczne dla krajów Unii: pierwszy z nich ma na celu wprowadzenie Europejczyków, szkolnictwa, gospodarki oraz administracji publicznej w epokę cywilizacji informacyjnej. Drugim celem jest szeroko rozumiane wspieranie rozwoju nowoczesnych technologii komunikacyjnych i informatycznych. Trzeci cel to wzmocnienie spójności socjalnej oraz niwelowanie różnic w dostępnie do technologii informacyjnych, pomiędzy wsią a dużymi ośrodkami miejskimi.

Polska stosunkowo późno rozpoczęła przygotowania do rozwoju SI w naszym kraju. Jest to skutek opóźnień wynikających z przynależności Polski w okresie powojennym do bloku krajów socjalistycznych. W 2000 roku Ministerstwo Gospodarki opracowało program „ePolska – Plan działań na rzecz rozwoju społeczeństwa informacyjnego w Polsce na lata 2001-2006”. Program wskazuje kierunki w jakich powinna rozwijać się gospodarka. Podstawowymi celami programu rozwoju społeczeństwa informacyjnego w Polsce są: rozwój infrastruktury teleinformatycznej; powszechny, tańszy, szybszy i bezpieczniejszy internet; inwestowanie w ludzi i umiejętności; stymulowanie lepszego wykorzystania technologii informacyjnych; teleinformatyka na obszarach wiejskich; rozwój radiofonii i telewizji cyfrowej.

Prognozy i przyszłość społeczeństwa informacyjnego

Rozwój technologii teleinformatycznych stał się podwaliną stworzenia ogólnoświatowej sieci, będącej czymś w rodzaju systemu nerwowego, łączącej wszystkie kraje w „globalną wioskę”. Żaden kraj nie może sobie pozwolić na wyalienowanie się z tych struktur, gdyż automatycznie wyrzuciłby się poza nawias powstającego społeczeństwa informacyjnego, zaś powstała w ten sposób przepaść technologiczna, gospodarcza i kulturowa byłaby nie do pokonania bez wsparcia krajów wysokorozwiniętych.

Ewolucja społeczeństwa w kierunku SI, poprzez nieograniczony dostęp do mediów elektronicznych, powoduje powstanie nowych zjawisk kulturowych. Podstawowym kryterium podziału społeczeństwa staje się umiejętność zdobycia i wykorzystania informacji. Wiedza staje się główną potrzebą i najważniejszym towarem. Wyznacznikiem poziomu cywilizacyjnego w SI staje się informacja i dostęp do niej.
Dostęp do szeroko rozumianych mediów, w tym do telewizji satelitarnej, telekomunikacji, internetu, staje się przyczyną powszechnej unifikacji członków różnych kulturowo do tej pory społeczeństw. Powszechny dostęp do informacji powoduje, że przestaje mieć znaczenie, czy ktoś jest mieszkańcem Warszawy, czy Madrytu. Przynależność terytorialna do określonego miejsca w społeczeństwach informacyjnych ma coraz mniejsze znaczenie.

Kazimierz Krzysztofek w swoich rozważaniach nad przyszłością społeczeństwa informacyjnego wymienia cztery możliwości kierunków rozwoju SI. Pierwsza możliwość to „społeczeństwo wyczerpującej się demokracji” – gdzie ewolucja społeczeństwa zmierza do punktu, w którym staje się ono niezarządzalne. Drugą prognozą jest „społeczeństwo zdyscyplinowane”. Jest to społeczeństwo, w którym dominują rządy scentralizowane, łączące odgórnie społeczeństwo. Pełna kontrola nad wszystkimi obywatelami powoduje znaczne ograniczenie praw indywidualnych, ograniczenie wszelkich inicjatyw obywatelskich.

Trzecie rozwiązanie to „społeczeństwo demokratycznej kontynuacji”, które jest rozwinięciem znanych nam aktualnie struktur społecznych. Pozostaje znany obecnie system polityczny, demokracja elektroniczna, jakby „nakłada się” na współczesną demokrację zachowując jej strukturę. Ostatnią z prezentowanych przez Krzysztofka prognoz jest „Społeczeństwo transformacyjne”. Siłą napędzającą rozwój tego społeczeństwa jest technologia. „Społeczeństwo będzie odmasowione, zindywidualizowane, informacja stanie się towarem kluczowym, dostępnym dla wszystkich, a dostęp do technologii informacyjnych będzie niemal nieograniczony. Jednostka znajdzie się w centrum społeczeństwa. Przyrost wolności będzie się objawiał tym, że wszystkie, nawet te uznawane jeszcze trochę za dewiacyjne, style życia zostaną akceptowane.”

Prezentowane prognozy sugerują wielorakie, wręcz skrajne możliwości rozwoju społeczeństwa informacyjnego w bliższej i dalszej przyszłości. Pojawia się więc pesymistyczna wizja społeczeństwa będącego pod pełną kontrolą scentralizowanej, globalnej władzy („społeczeństwo zdyscyplinowane”). Równie pesymistyczna jest wizja społeczeństwa nie dającego się w jakikolwiek sposób kierować („społeczeństwo wyczerpującej się demokracji”). W kontekście poprzednich wizji w miarę bezpieczna zdaje się być prognoza społeczeństwa kontynuującego znane z XX wieku standardy demokratyczne („społeczeństwo demokratycznej kontynuacji”).

Najciekawsza i najwięcej obiecująca zdaje się być czwarta z prezentowanych prognoz – „społeczeństwo transformacyjne”. To społeczeństwo wszechobecnego dostępu do technologii informacyjnych, gdzie technologie umożliwiające dostęp do informacji są standardowym wyposażeniem każdego człowieka. W takim społeczeństwie obywatel ma największe możliwości uczestnictwa w polityce, czy kulturze.
Jaka więc będzie przyszłość nasza i naszych potomków?

Źródła:
Wikipedia
Raport Bangemanna (za: „Społeczeństwo informacyjne. Istota, rozwój, wyzwania” Witkowska, Cholawo-Sosnowska)
„Zrozumieć rozwój. Od społeczeństw tradycyjnych do informacyjnych” Krzysztofek, Szczepański
Ministerstwo Gospodarki „ePolska – Plan działań na rzecz rozwoju społeczeństwa informacyjnego w Polsce na lata 2001-2006”
„Scenariusze przyszłości społeczeństwa informacyjnego” Krzysztofek

poniedziałek, 18 lutego 2008

Dzikość w sercu. Wspomnienie o Geronimo

17 lutego 1909 r. w Fort Sill w Oklahomie, zmarł człowiek, wraz z którym zakończyła się historia podboju Old West – Geronimo. Był niewiarygodnie odważny i w równym stopniu okrutny. Dziś jego imię jest okrzykiem bojowym amerykańskich komandosów.


Urodził się w 1829 roku (niektóre źródła podają rok 1823). Jednak ten Geronimo – Apacz, który przeszedł do historii, narodził się dopiero w 1858 roku. Wtedy to większa część szczepu Geronima wybrała się na wyprawę handlową. W tym samym czasie meksykańska kawaleria napadła na obóz, w którym pozostały w większości kobiety i dzieci. Zginęła cała rodzina Geronimo – ukochana żona Alope, dzieci i matka. Od tego czasu jego serce już zawsze pałało nienawiścią. „Odtąd nie zastałem już spokoju w naszym spokojnym obozie. Mogłem wprawdzie odwiedzić grób ojca, poprzysiągłem jednak zemstę żołnierzom meksykańskim, którzy mnie tak skrzywdzili i ilekroć zbliżałem się do jego grobu albo napotykałem cokolwiek, co przypominało mi dawne szczęśliwe dni, serce ściskało mi się żądzą zemsty – mówił w swojej biografii „Geronima żywot własny” spisanej przez S. M. Barretta. Geronimo nie mógł odwiedzać miejsca pochowku utraconej rodziny, gdyż zwłoki zostały pochowane w miejscu kaźni, nie zaś w rodzinnej wiosce.

„Apacze to widzieli”

Czas zemsty przyszedł rok późnej. Apacze, w sile kilku plemion, wyruszyli do Meksyku, na wojenną ścieżkę. Geronimo, podczas bitwy z meksykańskim wojskiem walczył jedynie nożem i siał wokół siebie spustoszenie. Jego odwaga i dzielność zrobiła wielkie wrażenie na ziomkach, którzy mianowali go wodzem wojennym swoich plemion. „Apacze to widzieli” – wspominał dumnie, w biografii, swoje wojenne czyny. Jego rodzina została pomszczona, ale chęć zemsty wciąż gorzała w jego sercu. „Nie mogłem powrócić do życia swoich bliskich, nie mogłem wskrzesić poległych Apaczów, ale mogłem się radować swoją zemstą” – mówił w biografii.

Przez wiele lat wystawiał Meksykanom rachunek za stratę rodziny. Jego wyprawy do Meksyku znaczył ślad krwi i męczarni, w których ginęli ludzie, mający to nieszczęście, że znaleźli się na jego drodze. Z Amerykanami walczył rzadziej, ale równie brawurowo i okrutnie. Z czasem nawet jego współplemieńcy mieli już dość wojennych wypraw, na które Meksykanie i Amerykanie odpowiadali wyprawami przeciw Apaczom. W końcu Amerykanie zamknęli Apaczów w rezerwatach, ale i wtedy Geronimo podrywał swoich pobratymców do ucieczki, często groźbą, bądź oszustwem.

Koniec Starego Zachodu

Stanom Zjednoczonym, które u schyłku XIX wieku połknęły już niemal cały kontynent, od oceanu do oceanu, bardzo nie w smak były bunty Apaczów, które naruszały spokój osadników, gdyż ludzie bali się osadzać w niebezpiecznych rejonach. Dlatego wysyłali ekspedycje, mające na celu poskromienie Geronima. W końcu po kolejnym buncie i walkach z armią USA Geronimo złożył po raz ostatni broń w Kanionie Szkieletów. Generał Crook na wieść o tym fakcie powiedział: „Oto koniec Starego Zachodu”. Ostatni z walczących Indian został poskromiony.

Wojny Geronima można traktować jako wieczną chęć zemsty za śmierć ukochanej rodziny, ale byłoby to uproszczenie. Apacze walczyli, bo ich ziemie, które posiadali od wieków, zostały im wydarte, sami zaś zostali skazani na wegetację w rezerwatach. Walczyli, bo okrucieństwo białych wobec Indian dorównywało, a nawet przekraczało okrucieństwo czerwonych. W 1830 roku, prezydent USA Andrew Jackson podpisuje ustawę o usunięciu Indian, która w praktyce miała służyć ich eksterminacji. Świetnie to obrazują słynne słowa Philipa Sheridana – „jedynymi dobrymi Indianami jakich znam – są zabici”.

W pierwszej połowie XIX wieku utworzono tzw. „Indian Terytory”, na które przenoszono wszystkie plemiona Indian z pogranicza. Jak wyglądały takie przenosiny? Otóż przypominało to przeganianie stada bydła, z tym że przy krowach starano się, aby jak najwięcej sztuk przeżyło transport, zaś z Indianami było odwrotnie; jak najwięcej Indian miało zginąć. W 1838 roku przeniesiono w ten sposób na Indian Terytory Czirokezów, podczas „transportu” zginęło ponad 4 tysiące ludzi, zaś drogę tę później nazwano „Szlakiem Łez”.

Nie pomagało też poddawanie się Indian rządom białych, porzucanie koczowniczego trybu życia, stawanie się rolnikami, czy nawet przejście na chrześcijaństwo. Delawarowie zostali spaleni wraz z kościołem, podczas nabożeństwa, przez oddział pułkownika Crawforda. Peter Clarke, który był świadkiem tego zdarzenia pisał: „Tego rodzaju masakry były dokonywane wielokrotnie. Irokezów wyniszczono wraz z ich bydłem”. Również przeznaczone dla Indian terytorium, które miało im służyć „po wsze czasy” pod koniec XIX wieku już nie istniało – zostało zajęte przez białych.

Czy można dziwić się Apaczom, że walczyli tak zażarcie o swoje ziemie? Można zarzucać barbarzyństwo Geronimo, ale jak wtedy nazwać czyny białych? Wódz Apaczów Mangus-Colorado został podstępnie zaproszony na negocjacje, a następnie okrutnie torturowany i zamordowany. Geronimo uznał ten czyn za najokrutniejszą rzecz, jaka spotkała Apaczów ze strony Amerykanów, czy można mu się dziwić, że odpłacał pięknym za nadobne?

Ostatnie lata

Po klęsce w Kanionie Szkieletów Geronimo wraz z resztkami swego plemienia został wywieziony jako jeniec wojenny na Florydę. Na kolejowej rampie został cały ich dobytek, psy, konie. Dla Indian oderwanie od rodzinnych stron było śmiercią już za życia. Ludzie, którzy żyli w symbiozie ze swoją ziemią, zostali oderwani od korzeni. Już nigdy nie powrócili na swoje ojczyste łowiska.

Geronimo nienawidził Meksykanów do śmierci, w biografii mówił: „Minęło od tej pory wiele czasu, lecz po dziś dzień nie żywię miłości do Meksykanów. Zawsze postępowali ze mną niegodziwie i podstępnie. Jestem już stary i więcej nie wstąpię na ścieżkę wojenną, lecz gdybym był młody i mógł na nią znowu wstąpić, prowadziłoby ona do Starego Meksyku”. Zmarł 17 lutego 1909 roku w szpitalu wojskowym w Fort Sill w Oklahomie, gdzie został przeniesiony z Florydy.

Dziś, gdy mija bez mała sto lat od jego śmierci dumam nad losem Indian. Losem, który oznaczał porażkę w chwili, kiedy stopa białego człowieka dotknęła amerykańskiego kontynentu. „Znikamy z powierzchni ziemi, lecz nigdy nie uwierzę, byśmy byli bezużyteczni, po cóż bowiem Usen by nas stworzył. On to powołał do życia wszystkie plemiona ludzkie i dobrze wiedział dlaczego je powołuje” – mówił Geronimo.

Źródła:
„Geronima żywot własny spisany przez S.M. Barretta”
„Asfaltowy salon” Waldemar Łysiak
http://pl.wikipedia.org/wiki/Geronimo_(w%C3%B3dz_Indian_Chiricahua)